30 grudnia 2009

Dyskryminacja

Fakt, młode kobiety mają pod górkę, zwłaszcza kiedy są w ciąży, lub w wieku okołociążowym. Zawsze znajdzie się jakiś palant który dla własnego bezpieczeństwa woli wyrzucić albo wystarczająco zniechęcić do współpracy przyszłą matkę, zamiast użerać się później z jej zwolnieniami na dziecko i kolejnymi ciążami.
Ale nie tylko kobiety padają ofiarą podłej dyskryminacji. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić tak na prawdę nieciekawie mają ojcowie, którzy chcą być wychowawcami swoich dzieci i rezygnują z siebie na rzecz pielęgnacji własnego potomstwa.
Delikatny, czuły, rozkochany w dzieciach i jeszcze o dom zadba – która z matek nie marzy w skrytości ducha o takim partnerze? Elastyczny feminista, który będzie wspierał ją w rodzicielskiej roli, a najlepiej partnerował decydując się na choć czasowe pozostanie przy dziecku kiedy nowo upieczona matka znów przeistoczy się w tygrysa biznesu i na stale zamieszka w dzielnicy sukcesu. Czy jednak mamy są świadome na co skazują ojca swoich dzieci?
Ostracyzm spowodowany brzydką płcią w piaskownicy to już na szczęście problem tylko zaściankowych wsi i miasteczek, ale tam i tak nie występuje, bo kłóci się to z obowiązującym stereotypem samca. Dziś matki chętnie wpuszczają do swojego grona mamowego tatę, czule traktując go jako maskotkę grupy. Dla udomowionego ojca prowadzenie domu to też nie problem, bo telewizję ogląda, gazety czyta i wie jak włączyć zmywarkę, telewizję ogląda więc podpatrzy gwiazdy kulinarne, które w dziesięć minut potrafią obiad przyrządzić, a zapobiegliwa żona i tak na lodówce przyczepi adresy i telefony magla, dentysty, lekarza, hydraulika z obowiązującą listą zakupów w bonusie. Idiota by sobie poradził, a tym bardziej mąż inteligentnej kobiety.
Tyle, że poza podwórkiem i domem zaczynają się kłopoty. Nie do każdego szpitala wpuszczą ojca do opieki nad dzieckiem, bo na oddziale są nieletnie, to nie wiadomo czy nie zmolestuje (jakoś nikt nie zastanawia się nad możliwością uwodzenia szesnastoletnich chłopców przez młode matki). Na pomoc różnorodnych instytucji programowo niosących pomoc wszelaką matkom pozostającym w domu nie ma co liczyć bo...nie jest matką. I nic to, ze pełni jej wszystkie obowiązki, ale dla urzędników istotne jest czy jako odbiorca pomocy podpisuje się właściciel jajników czy penisa. Nawet mega nowoczesna Europa nie przewiduje wsparcia dla ojców wychowujących dzieci. I to się nazywa równouprawnienie.
Niestety nadal wielu lekarzy i urzędników z pobłażaniem patrzy na mężczyznę zajmującego się dziećmi. Pewnie przez przypadek, pewnie w zastępstwie, co on tam wie o wychowaniu.
A już zupełnie nikt nie przejmuje się powrotem taty do pracy. Kobieta z przerwą w zawodowym stażu to norma. Zresztą jak ma już za sobą okres wczesnoszkolny swoich pociech to nagle dostaje skrzydeł i staje się super pracownikiem – nie dość ze wolnym od zwolnień lekarskich ale i świetnie zorganizowanym po doświadczeniach rodzicielskich.
A i z aparycją około czterdziestki u Polek coraz lepiej, zwłaszcza że media pompują w nie obowiązek bycia piękną i atrakcyjną aż do grobowej deski. Jak kto nie wierzy to popatrzy na Tyszkiewicz pokazywaną w godzinach największej oglądalności.
A tata, lekko siwawy, może nawet łysiejący, z brzuszkiem, opalony po godzinach spędzonych na przy osiedlowym spacerniaku, wybity z korporacyjnych kaw i wyhamowany to już nie ten sam mężczyzna. Młodsi, sprawniejsi, supersamce, którym do głowy nie przyjdzie zmienić dziecku pieluchę, patrzą na niego z ukosa podśmiewując się mniej lub bardziej subtelnie. Tata-miś, Dzieciorób, PanMama.
Może więc, walcząc o równouprawnienie, warto zawalczyć i o tych najprawdziwszych z prawdziwych ojców i dać im prawa takie, jak i innym rodzicom decydującym się na bycie w domu?

Matką europejską być

Rzym, swego czasu centrum europejskiej cywilizacji, miał dojną wilczycę, co to hojnie wykarmiła dwóch chłopców, założycieli Wiecznego Miasta.
Dzisiejsza Europa tez ma swoją dojną krowę, której co prawda sensu stricte nie widać, ale z której sutków szerokim strumieniem płyną życiodajne płyny mające wyżywić miliony rozsiane po kontynencie. Żeby jednak skorzystać z dobrodziejstw matki karmicielki z Brukseli trzeba rzeczonego cyca znaleźć. Ale to nie wszystko. Cyc dopasowany jest do konkretnej mordki, bo jak się okazuje, nie każdemu po równo płynie, o czym Miejska Mama mogła się osobiście przekonać.
Macierzyństwo uskrzydla – takie przeświadczenie najwyraźniej towarzyszyło organizatorom kursu na mamę europejską, czyli taką, co to między pieluchami i kaszkami znajdzie sobie czas na podciągnięcie własnych kwalifikacji zawodowych, czy wręcz na rozkręcenie własnego interesu. Zgodnie z potoczną wiedzą Matka Europa szczodrze wspiera taki heroizm. Niestety jednak w praktyce okazuje się, że skorzystać z pomocy mogą tylko nieliczne rodzicielki. Zanim więc droga matko sięgniesz za telefon, internet czy włożysz buty żeby popędzić do najbliższej unijnej informacji zważ na następujące fakty:

1.kurs na europejską mamę przysługuje, owszem, ale tylko tym mamom co to z różnych przyczyn pracą się w stanie przed ciążowym nie parały albo których pracodawca w ramach równości płci zwolnił w pierwszej możliwej chwili kiedy zdał sobie sprawę, że za kilka miesięcy z brzuchaty pracownik przeistoczy się w problem zespołowy. Mamy na wychowawczym czy na macierzyńskim mogą liczyć co najwyżej na dobrą wolę organizatorów, którym wystarczy zapewnienie, że kandydatka na europejska mamę zostanie zwolniona jak tylko wróci do pracy.

2.Na poprawę swojej sytuacji mają szansę mamy, które na oczy komputera nie widziały, wyższych studiów raczej nie skończyły a pracować pracowały co najwyżej na taśmociągu fabrycznym czy zmywaku. Proponowane Miejskiej Mamie kursy oferowały przede wszystkim podstawy obsługi komputera, spotkania z wizażystką i stylistką, psychologiem i specem od CV. Oczywiście na teście kwalifikacyjnym można zaniżyć swoje umiejętności co by dostać szansę kilkumiesięcznej rozrywki połączonej z opieką dla dziecka, bo i takie opcje są, ale co zrobić po miesiącu kiedy z nudy matka - kursantka zaczyna podgryzać monitor, a koleżanki matki, nie kursantki wybierają się na dwa tygodnie na wieś, a tu kurs dokończyć trzeba?

3.Z oferty wynika że idealna matka europejska to florystka, sklepowa czy kuchenna. W kontekście spotkania odbywającego się w centrum Warszawy nie dziwi więc małe zainteresowanie zebranych mam, mimo proponowanej dodatkowo „pensji” wypłacanej podczas kursów czy opieki nad potomstwem.

4.Teoretycznie dla tych bardziej ambitnych matek pozostaje szansa na 40 tysięcy złotych w ramach rozkręcania własnej działalności pod unijną pieczą. Propozycja świetna, bo kto nie chciałby wreszcie zrealizować własnych marzeń i to prowadzony od początku za rączkę przez kurs na bizneswomen, pomoc w przygotowaniu biznes planu, zielone światło na początek? Szkopuł w tym, że po pierwsze oprócz założenia trzeba taką firmę przez rok utrzymać na rynku, a po drugie Polacy, a zwłaszcza mieszkańcy stolicy obdarzeni są wybitnym talentem biznesowym i, co tu owijać w bawełnę, konkurencja jest przeogromna. Miejska Mama kiedy drążyła temat usłyszała od organizatorów wprost – zgłoszeń jest tyle, że nie wybieramy wśród najlepszych. My musimy odrzucać brylanty.

5.Pozostaje jeszcze droga do własnej firmy przez pośredniak. Tu co prawda stawką są dwa razy mniejsze pieniądze, ale i konkurencja o niebo mniejsza. Tyle, że ta opcja jest dostępna wyłącznie i nieodwołalnie dla bezrobotnych mam.

Mimo wszystkich powyższych „ale” może lepiej się nie zniechęcać. Może warto jednak spróbować, świadomym swoich szans, i zobaczymy – jeśli Mamie - kandydatce na europejkę uda się dostać na wymarzony, interesujący kurs na poziomie, jeśli wygra wyścig o własną firmę - wspaniale. Jeśli nie, to będzie i tak wygrana, bo dobrze opracowany pomysł nawet bez unijnego wsparcia może wypalić, a podszkolić się można i w inny sposób. Wystarczy tylko odważyć się i poszukać możliwości.

Święta, święta i po świętach. Ufff....

Gdyby ktoś tylko wcześniej zdradził Miejskiej Mamie czym są święta z dzieckiem ostatnie kilkanaście dni mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Tymczasem wobec zaistniałej sytuacji mamy zarazę, pobojowisko i niebyt. Ale od początku.
Zbliżały się święta, czas nieodłącznie związany z dziećmi. Wiadomo: Święty Mikołaj, choinka, szopki bożonarodzeniowe, rodzice, wujkowie, dziadkowie dostępni przez magiczne kilka dni i w dodatku z prezentami. Raj dziecięcy. Ale tylko w teorii. W praktyce Święta Bożego Narodzenia to dla dzieci i ich opiekunów kilkudniowy koszmar, który przeżyć mogą tylko wprawni mistrzowie rodzinnego survivalu.
Zaczyna się od przygotowań. Kilkudniowe sprzątanie, mycie, pranie, prasowanie i gotowanie – tradycja każdej matki polki, choćby nie wiem jak się odcinała. Święta mają pachnieć pastą do podłogi, krochmalem, przypalonym makiem i przegrzaną rybą. To się nazywa tradycja. I mimo, że zdrowy rozsądek, nawet podpierany aspektem religijnym, jak nic, wskazuje na niezasadność takich działań, każda porządna kobieta wypruwa sobie flaki dla kilku zaśnieżonych (lub nie) dni przy swoim czy też cudzym stole. Miejska Mama doskonale wie, że święta mogą być mega świąteczne i bez heroicznych czynów, bo sama spędziła takie z dala od tradycyjnego stołu będąc szczęśliwą. Ale mimo to, na mózg jej padło, że to pierwsze święta Młodego, więc z przyrośniętym do jednej ręki żelazkiem, do drugiej nożem do wigilijnego świtu orała razem z Idealnym tatą w kuchni i w okolicach. Młody w tym czasie włóczył się samotnie po domu, nieszczęśliwy że się nim nie zajmują i wściekły, ze nie pozwalają mu we wszystkim uczestniczyć.
Wigilia. Czas rodziny, refleksji, kolędowania. Wszystko fajnie, tyle że po zmroku. Zanim pojawi się pierwsza gwiazdka dziecko ma już dość oczekiwania. Jest głodne, zirytowane, znudzone, a w dodatku przestawiają mu cały dzień. Rodzice zaaferowani wciskają swoje pociechy w nienoszone na co dzień ubranka (czytaj niepraktyczne, niewygodne i takie co się je trudno pierze) i jak mogą przekonują, przekupują i zastraszają do kursu na człowieka w ten jeden wieczór. Tak, tak i wujka też i babcię, nie nie jest zła, tylko tak wygląda, nie nie będzie cię bil, i nie gryź go dziś proszę, weź opłatka, nie, nie cały, co mówiłam?!, wypluj, tak, grzeczne dziecko.
Życzenia opłatkowe to dla malucha koszmar – stół zastawiony, można by jeść,a tutaj jakieś przemowy, promenady od krewnego do krewnego, niekończące się uściski. Bleeeee. Matka już ma dość, bo z jednej strony stara się pokazać, stęskniona mniej lub bardziej rzuca się w objęcia rodziny a jednocześnie łypie okiem na bezglutenowe dziecko pożerające opłatek, kilkulatka planującego właśnie małą destrukcję na stole, czy jego starszego brata usiłującego przewrócić choinkę.
Siedli. Zjedli. Nawet coś im smakowało. Dzieciom oczywiście, bo ich rodzice niewiele co zdążyli spróbować, usiłując opanować rozbiegane przedszkole. Najmłodsze normalnie w tym momencie zasypia, więc rodzina ma do wyboru, albo obejść się bez części stołowników albo ryzykować wrzody ucztując w takt wycia malucha. Wrzodów, a przynajmniej niestrawności, trudno uniknąć zwłaszcza jeśli Mikołaj w tym roku postanowił twórczo rozwijać dzieci obdarzając je instrumentami muzycznymi. Ale skoro o prezentach mowa....
Każda rodzina ma swój patent kiedy, jak i jakie prezenty ma dostać rozwrzeszczana dziatwa. Czekanie do końca kolacji grozi buntem, natomiast obdarowywanie podczas lub, nie daj Boże, na początku Wigilii oznacza automatyczne zakończenie kolacji, zwłaszcza jeśli odbywa się w nie za dużym mieszkaniu a dzieci jest kilkoro. Miejska Mama z Siostrą nieopacznie popełniły ten błąd pozwalając Świętemu wejść między śledziem a pierogiem czym ostatecznie przekreśliły swoje szanse na spokojny posiłek.
Dzieci mają w zwyczaju chadzać spać wieczorem. W swoich łóżeczkach, po kąpieli we własnej wannie, z własnym plastikowym śmietnikiem. Wigilia to wieczór wyjątkowy, zwłaszcza dla dzieci, dla których wszystko jest niecodzienne: miejsce, pora, ludzie no i prezenty. Uśpienie takiego nafaszerowanego adrenaliną dziecka to nie lada wyzwanie. Namówienie go, żeby normalnie i przyjaźnie egzystował dnia następnego – to już prawdziwy wyczyn. A biorąc pod uwagę że w polskiej tradycji świątecznej trzy dni spędza się jeżdżąc od rodziny do rodziny, zmieniając jedynie stoły i skład domowników to nie należy się dziwić, że nawet najświętszy potomek będzie miał dość.
Młody miał i to bardzo. Tak na 38 z hakiem i tendencją do stanu podgorączkowego przez dni kolejne. Miejska Mama też miała dość, tak na nie całe 35 i usiłując uspokoić i zrehabilitować pierworodnego marzyła o długim, długim śnie i normalnych posiłkach.
A Idealny Tata po prostu poszedł do pracy. I był wreszcie szczęśliwy. Bez rozmarudzonych dzieci, rodzinnych animozji i natręctw, bez stołu na widok którego każdy dietetyk dostanie apopleksji. I bez rozwijających prezentów przyprawiających o głuchotę.

09 grudnia 2009

Dzień Snu

Nie ma mocnych, prędzej czy później dopadnie każdego - wypalenie, znużenie, fizyczne zmęczenie przychodzi do każdej matki powolutku. Miesiącami podstępnie się gromadzi żerując spokojnie na braku snu, jedzenia, wolnego czasu, monotonni. Aż przychodzi taki dzień, kiedy przeciągana w nieskończoność biologia łączy się z nadmiarem codzienności, tak że nawet najbardziej oddana matka zamiast żarliwych uczuć do własnych dzieci i chęci ich wychowywania czuje przede wszystkim ból, niepowstrzymanie opadające powieki
i nadchodzący sen. Tak zaczyna się dzień Snu. I nic nie jest wtedy w stanie utrzymać kobiety w pozycji pionowej, chyba że by ją rozpiąć na rusztowaniu z kółkami, co by się mogła przemieszczać.
W Dniu Snu wszystkie dotychczasowe postanowienia, zasady i reguły brane są w nawias. Dziecko tego dnia jest w cudowny sposób odporne na zarazki, wirusy, obicia i złe wychowanie. Nagle może chodzić brudne, kłaść się kiedy chce i jeść to na co ma ochotę, oraz robić to co zwykle ma zakazane - krótko mówiąc może wszytko, pod warunkiem że da szansę mamie choć na kilka chwil snu. W wydaniu Miejskiej Mamy senny koniec świata wygląda mniej więcej tak:
W godzinie aż nieprzyzwoicie późnej jak na macierzyństwo Miejska Mama budzi się z ręką Młodego wpakowaną do ust aż po łokieć. Młody poprawia grzechotką i butelką, ciągnie za włosy. Pokonana Miejska Mama rozważa konsekwencje spuszczenia syna na podłogę, ale wizja pogryzionych kabli, powyrywanych odbojników do drzwi i wyjedzonego jedzenia i żwirku kociego nieco ją cuci.
Po godzinie Młody nakarmiony, umyty i stanowczo zbyt obudzony zostaje postawiony, a w zasadzie położony przed faktem dokonanym: bajka, ale to już, bez możliwości wyboru. Miejska Mama z głębokim uczuciem patrzy na swojego wybawiciela - laptop, który można wygodnie umieścić w łóżku. Z równie głębokim poczuciem wyrzutów sumienia myśli o tym , co właśnie robi, ale sen jest ważniejszy.
W południe Młody niestety przypomina sobie że jest głodny, wyspany i gotowy żeby stawić czoło dniu. Miejska Mama zwleka się z łóżka i staje przed kuchenką. Po czterdziestu minutach i dwóch kawach daje za wygraną. W przerwach między karmieniem syna rozkłada kanapę oraz rozstawia zasieki na Młodego. Niech sobie trochę bezpiecznie pospaceruje, kiedy mamusia śpi. Po godzinie synek sam się pcha z nudów do łózka.
Robi się ciemno, kiedy Miejska Mama znów otwiera oczy. Nie wiadomo, czy na skutek późnej godziny czy wstrząsu mózgu spowodowanego waleniem grzechotką w jej głowę. Na szczęście w lodówce są resztki z obiadu, które obciążają nieco rozbieganego Młodego. Krótka sesja z klockami w pokoju dziecięcym zadowala syna. Mamę również, bo na ziemi jest mata, na której można po cichutku dospać. Cudowna drzemka przerywana sporadycznymi interwencjami Młodego trwa do siedemnastej - pora popołudniowej drzemki i powrót do sypialni. Młody po godzinie wyspany aczkolwiek znudzony znów staje oko w oko z ekranem. Niestety, przetrenowany traci zainteresowanie po pół godzinie, akurat w momencie kiedy z czystym sumieniem można zacząć go kąpać. Po kilkudziesięciu minutowej drzemce pod wanną Miejska Mama odsącza szczęśliwe dziecko i zabiera się za obiad. Wizyta w kuchni przypomina, że nawet paczka ptasiego mleczka nie oszuka żołądka i Miejska Mama zaczyna myśleć o normalnym obiedzie, tym bardziej, że Idealny Tata niedługo wróci z pracy. Ale zanim do tego dojdzie wynudzony i przespany Młody każe się tulić, kłaść, tulić. Wreszcie zasypia...razem z Miejską Mamą.

30 listopada 2009

Jak matka krowę przeoczyła

Zasypywane książkami o idealnych nianiach (patrz matkach, bo taka niania to matka zastępcza), artykułami ze zdjęciami matek-celebrytek, współczesne rodzicielki stawiają sobie wyzwania, którym za wszelką cenę chcą sprostać. A jak nie stawiają, to łapią doła, że one się nie spełniają i że innym to wychodzi a im nie. I kiedy tak łykają pokątnie leki antydepresyjne, łkają w rękawy koleżanek, czy wręcz przeciwnie - usiłują się wyrobić na zakrętach między aerobikiem, nauką języków, wizytą w galerii, sprzątaniem, praniem i temu podobnym rzeczom, które mają skutecznie odkleić z nich metkę matek-nierobów w tym wszystkim zdarza się im nie zauważyć własnych dzieci. A dzieci, niestety mają to w naturze, że lubią być zauważane i zauważane być powinny.
Miejska Mama tenże właśnie kardynalny błąd popełniła, i teraz spać po nocach nie może, bo ją wyrzuty sumienia zżerają.
Zaczęło się niewinnie od ustawiania kalendarza spotkań i zadań co tydzień. Zadziałało podręcznikowo: nie dość że Młody był wyspacerowany, zrehabilitowany, ba miał nawet organizowane domowe zajęcia rozwojowe rozpisywane na miesiąc z góry, to Miejska Mama miała czas co by zadbać o swoje ciało i ducha, nie zaniedbując przy tym domowych obowiązków wzorowej gospodyni oraz żony. Nic to, że zaczął jej dokuczać lekki zawrót głowy spowodowany przemęczeniem a zwłaszcza niewyspaniem, skoro i tak przewrócić się nie sposób, jak się człowiek wózka trzyma.
Zajęć przybywało, kalendarz się rozrastał, Młody chodził pod zegarek, pędząc co chwila samochodem, wózkiem czy na rękach do kolejnego punktu programu. Pobudka, śniadanie, spacer, lunch, nauka, ćwiczenia, obowiązkowe kilkanaście minut Cała Polska Czyta Dzieciom, kąpiel, bajka, sen, międzylądowanie i znów pobudka. Zasady są po to, żeby ich przestrzegać i dla buntowników miejsca na tym okręcie nie ma.
Miejska Mama chodziła dumna jak paw, chełpiąc się zorganizowaniem własnym
i zdyscyplinowanym dzieckiem. Do czasu.
Pierwszą rysą na portrecie idealnej matki stało się uzależnienie od niej syna. Młody dostawał dzikiej histerii jeśli w zasięgu wzroku nie było mamy. Cała rodzina, z Siostrą na czele, ruszyła na pomoc, dzielnie zastępując Miejską Mamę a wtedy Młody wrzeszczał, pluł i strzelał fochy. Nawet Idealny Tata zszedł łaskawie z piedestału swego ideału co by spędzić z Młodym Dzień Ojców i Synów.
Miejska Mama już się cieszyła, że zdołała zapobiec katastrofie wychowawczej, kiedy niespodziewanie dostała między oczy, i to bez znieczulania. Jej własny syn na kolanach ukochanej ciotki objawił nagle umiejętność jakiej po nim się nie śmiałą nawet spodziewać. Siostra, marnująca cenny czas współczesnej matki na przeglądanie książeczek i dywanowe zabawy ze swoimi synami, gardząca kalendarzem i uczulona na plany zapytała ukochanego siostrzeńca: gdzie jest krówka? Zrobiła to raz, drugi trzeci, do znudzenia, wskazując właściwą karykaturę krowy na obrazku. I w pewnym momencie, ku absolutnym osłupieniu Miejskiej Mamy u Młodego połączyły się obwody i z dumą wskazał cioci krowę! Sam! I tak nie po raz pierwszy zresztą Siostra - ukochana ciocia odkryła w siostrzeńcu możliwości, których istnienia zabiegana wokół siebie Miejska Mama nawet nie podejrzewała.

28 listopada 2009

Niegrzeczne matki

Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, Meine Damen und Herren i temu podobni, mamy zaszczyt, absolutną przyjemność,wybitną ochotę rozpisać konkurs nad konkursami, wyścig do nagrody, jakiego jeszcze nie widzieliście, nie słyszeliście, ba nawet w mediach o tym nie mówili. Szanowni Państwo oto rusza konkurs na niegrzeczne matki, paskudne matrony, aspołeczne rodzicielki, które nie potrafią własnych synów i córek wychować.
Dziecioroby przebrzydłe, których dzieci płaczą, kiedy ich nie widzą, które wyrywają zabawki rówieśnikom, nie uśmiechają się na rozkaz, nie jedzą nożem i widelcem w wieku żłobkowym, nie potrafią znaleźć w encyklopedii zwierząt, ptaków i owadów wojmiłka, mrzygłodka czy nawet pospolitego słonia. Lenie okrutne, które zamiast z potomstwem chadzać na zajęcia rozwijające, gwarantujące odpowiednie certyfikaty, zabierają je na spacer, czy do innych dzieciatych. Matki wyrodne, nie hołdujące tradycjom rodzinnym, nie wychowujące młodych Polaków w wierze właściwej, nie rozwijające języka wieszcza, czy co gorsza, nie dbające o przyszłość młodocianych, którym przyjdzie żyć kiedyś w wielojęzycznym świecie. Koszmary rodzicielskie, które zamiast uprzejmie porozmawiać przez telefon z sympatyczną panią w średniopodeszłym wieku wolą zająć się wrzeszczącym bachorem. Matki brudnych, hałaśliwych i ciekawskich istot, matki tarzające się, biegające, potargane, brodzące z dzieciarnią w kałużach, grzebiące patykiem w krzakach, matki karmiące dzieci fikcją, nie karmiące piersią, lub te które karmią za długo, zasypiające wtulone w dziecko, czy też bezduszne porzucające je w dziecięcych łóżeczkach, matki przegrzewające i wyziębiające, przekarmiające i głodzące. Kobiety niepokorne, pyskate, samodzielne, głuche na słuszne rady.
Tropcie je! Piętnujcie! Fotografujcie i przysyłajcie ich dane! Zasypmy je stosami przywołujących do porządku listów, wyklejmy ich podobiznami przystanki, dworce, galerie handlowe, kościoły, odbierzmy im dzieci i oddajmy je do sierocińców. Tam z pewnością, z dala od matek-potworów, będzie im lepiej.

Stowarzyszenie Wiedzących Najlepiej

26 listopada 2009

Życzyć co by zbyt dobrze nie życzyć

Świąteczny zegar tyka już w najlepsze, choć oficjalnie rusza dopiero za kilka dni, wiec dziś słów kilka o życzeniach. Słów ostrzegawczych, co by nie było.
Człowiek, istota omylna, jak już pod tą choinką wyląduje, jak się wzruszy, w nastroje powczówa, bo to i choinka pachnie i prezenty szeleszczą, i jakoś się tak miło na sercu robi, to i nie myśli co mówi. A mówi wiele, szczególnie jak rodzina na święta obrodziła. Nie sztuka jest życzyć z głębi serca najbliższym osobom, ale żeby tak oryginalnie i osobiście do dwudziestu krewnych, to już nieco gorzej, tym bardziej kiedy reszta już czeka, i głodna się niecierpliwi. Wiec plecie się trzy po trzy, co tylko ślina na język przyniesie i kanony społeczne podpowiadają: o wakacjach, powodzeniach, sukcesach zawodowych i milionowych dochodach. Tymczasem licho nie śpi i jak kogoś przydybie, to i najdziwniejsze życzenie spełnić się może.
Dajmy na to taki Totolotek. Miejska Mama niegdyś żarliwie sobie życzyła wygranej, ale jej przeszło po przeanalizowaniu konsekwencji potencjalnej wygranej. Włos się jeży i siwieje co biednego zwycięzce czeka, bo kiedy już przed oczami stanie wymarzone sześć zer zaczynają się iście milionowe problemy. Po pierwsze: co z takim majątkiem zrobić i dlaczego tyle państwu trzeba oddać. Może dom kupić. Tak, o domu marzyliśmy od dawna. Ale kiedy już stanie ze stu i jednym pokojem, garażem, basenem, jakuzzi to trzeba go ogrzać, zabezpieczyć i dbać. No dobrze, zawsze można ogrodnika wynająć i panią, co obejścia dogląda. A jak okradnie? Otruje, udusi, podpali?
Jak już dom stoi to wyjechać by można, gdzieś daleko, gdzie ciepło i lokalsi ciekawi. Ale jak wyjechać kiedy dom stoi, no przecież tak zostawić nie można. Bo kto podleje, nakarmi, popilnuje?
To może samochód wymarzony kupić? Taki co to jeździ w każdą pogodę i nawet mu się tylne drzwi nie zacinają? Ale gdzie tam! Zaraz na parking dodać trzeba, bo ograbią czy zarysują, a ten parking to z dziesięć minut od domu, to już metrem szybciej.
Wygraną można więc zainwestować, ale to już z pewnością skończy się psychoanalitykiem, kiedy świeżo upieczony milioner zaczynie śledzić wahania na giełdzie. Tak samo z własnym interesem: podatki, strajki, ubezpieczenia. A nie daj Boże, ktoś nieprzychylny majątku pozazdrości i najbliższych dla okupu porwie? Albo co gorsza, rodzina się dowie i sznureczkiem po prośbie zacznie spływać. A jak dać to ile i komu?
Problemy, problemy, problemy - Miejska Mama swego czasu z powodów projekcji ewentualnej wygranej spać po nocach nie mogła, więc przestała pomagać losowi i w nic nie gra.
To samo z żelaznym zestawem: zdrowia, szczęścia i sto lat. I męczy się potem taki staruszek, co mu ciało już na wiele nie pozwala, rodzina zapomniała, albo wręcz przeciwnie - niemal zagłaszcze, a przyjaciele dawno się przenieśli na lepszy świat. Co to za życie o smaku i zapachu apteki?
"Wielu ciekawych przygód" może stanąć przed oczami, kiedy na wymarzonej wycieczce, świeżo upieczony globtroter zawiśnie na jednym ręku nad przepaścią, albo spędzi upojne chwile w lokalnym szpitaliku z jakąś egzotyczną atrakcją w środku.
I można by tak jeszcze długo wyliczać. Dlatego, Miejska Mama na wszelki wypadek za dużo sobie nie życzy, bo i po co. Dobrze jest jak jest, a jak ma być lepiej, to będzie miła niespodzianka. I w tym roku pod choinką licytować się z bliźnimi nie zamierza. Tylko zwykłe, małe, codzienne radości i nic więcej. Dzięki temu zostanie jeszcze dużo miejsca na niespełnione, bezpieczne i bardzo przyjemne marzenia.

19 listopada 2009

Kurs na babcię

W zasadzie babcia, taka babcina babcia, to gatunek wymarły. Z trudem dziś szukać srebrnego koka, zgarbionej sylwetki, okularów w rogowej oprawie i bezgranicznej cierpliwości i czasu poświęconego najmłodszym. Dzisiejsze babcie to w dużej części kobiety w sile wieku, często pracujące, które bez trudu potrafią sobie wyobrazić lepszy sposób spędzenia wolnego czasu niż niańcząc wnuczęta. Niemniej i współczesna babcia potrafi. Jeśli tylko chce.
Babcią się nie zostaje od tak. Nie wystarczy zainwestować robiąc sobie dziecko i cierpliwie odczekać aż młode będą miały młode. Do babciności się dojrzewa, choć nie zawsze.
Niestety są babcie, które o wnukach wolą nie pamiętać, zapominają zapytać, niechętnie chcą oglądać. Babcie, którym o tym, że są babciami przypomina się pod koniec stycznia, kiedy to media z barku innych tematów otrąbią Dzień Babci, więc warto upomnieć się o prezent, albo i laurkę. To babcie, które po dostaniu wyślinionego i wymiętego, nabazgranego z wielkim wysiłkiem i zaangażowaniem rysunku czują się urażone, że bez podpisu i wyraźnego adresata. Co, pisać nie umie? To niech się nauczy! I gdzie czekoladki? A w zasadzie to kim ty chłopczyku jesteś? A tak, rzeczywiście, nawet podobny do tego mojego. Jak ja byłam matką, to były czasy. Mój syneczek był taki śliczniutki, a jak potrafił mówić, zdolne dziecko, kochane, szkoda że się ożenił, no trudno, i jeszcze to dziecko, weźcie go ode mnie, bo krzyczy, pluje, brudzi. Nie wychowany taki, no kto by widział żeby tak się zachowywało dziewięciomiesięczne dziecko. Na ręce go weźcie, czy co. Pa pa, do zobaczenia w przyszłym roku. Jak dożyję.
Na drugim biegunie są babcie maksymalistki. Nie dość, że własne dzieci odchowały, to mają jeszcze parę i zacięcie do wychowania kolejnych pokoleń. Te babcie są jedynymi dyspozytorkami wszelkiej wiedzy od dzieciach. Tylko one wiedzą jak się nimi opiekować oraz jak powinny się zachowywać ich matki. Babcie totalne pojawiają się i znikają w sobie odpowiednim czasie, ale kiedy są stają się absolutem: zawsze, wszędzie, dużo.
Fakt, ubiorą, nakarmią, nawet prezent przyniosą czy dziecko przechowają, ale co się biedna matka potem nasłucha, to już babci satysfakcja.
Ciekawe, że te wyżej wymienione typy cierpią na przewlekłą amnezję. Nie mogą sobie jakoś przypomnieć, że też były matkami. Że mogły pracować, bawić się, wypoczywać bo zawsze w odwodzie były matka z teściową, służące pomocą i radą, dobrym słowem. Babcie te częstokroć zapominają jak pomstowały na swoich rodziców, że się wtrącają, że są zachowawczy, że się nie mogą nagiąć do współczesnych czasów, że nie poświęcają wnukom właściwej uwagi.
Dlatego Miejska Mama już dziś postuluje - drogie matki, uczcie się na złych lub dobrych przykładach babć Waszych dzieci i kiedy same zostaniecie babciami bądźcie nimi na całego! Bo ideałem może być każda, jeśli się tylko troszeczkę postara. Idealna babcia doradza ale nie narzuca się, jest, kiedy ją poproszą, czuwa, lecz z daleka, gotowa w każdej chwili popędzić do swoich pupilów. To babcia namacalna, nie z fotografii czy opowieści, babcia co do przedszkola odprowadzi i na wywiadówkę w zastępstwie pójdzie, może i lepiej, bo po swojemu sprawę załatwi, nie donosząc rodzicom, choć zgodnie z ich linią programową. Babcia, która oprócz rozpuszczania wnuków gotowa jest przemęczyć się i pomóc w ich wychowaniu. Prawdziwa podpora i partnerka matki. Taka babcia to prawdziwy skarb i rarytas, o który należy dbać bo to towar deficytowy.
A co najważniejsze - istnieje.

Wyjątkowe chwile

Każda matka na to czeka. Od rana planuje, zastanawia się - jak będzie. W myślach testuje rozważa różne możliwości, rozsmakowując się nimi. Niecierpliwie zerka na zegar, który za nic nie chce przyspieszyć. Jedenasta, pierwsza, czwarta, szósta, jeszcze tylko godzinka, dwie i jest! Pora kładzenia najmłodszych spać! Czas Matki.
Sposobów na Matczyne Chwile jest tyle co matek. Zaczyna się od kąpieli - prawdziwy rarytas. Bo jeżeli dziecko nie ma fobii związanej z wodą, chwile spędzone w wannie będą dla niego przyjemnością. Tym samym dla matki. Można dziecko nadzorować osobiście, wówczas, jak w przypadku Miejskiej Mamy po wyszorowaniu wszystkich brudonośnych miejsc ciała Młodego, kiedy bąble piany rozkosznie suną w kierunku sufitu, a Młody wydaje z siebie radosne okrzyki przerywane próbami podtopienia, jest laba. Miejska Mama rozciągnięta na specjalnie przygotowanej przez Idealnego Tatę ławie delektuje się lekturą, buszuje po internecie na laptopie, czy po prostu - wreszcie ma czas dla swojego ciała.
Innym rozwiązaniem jest podrzucenie dzieci do kąpieli ojcu. Zysk podwójny - i dla ducha i dla ciała, które choć przez chwile nie musi być czujne. I tu pomysłów jest bez liku - od twórczego wyżywania się w samotności w kuchni celem nakarmienia rodziny, przez nadrobienie zaległości listowo-informacyjnych, aż po banalną, ale jakże potrzebną drzemkę.
Wypucowane, zrelaksowane potomstwo ląduje w łóżeczkach, z których mniej lub bardziej chętnie zamierza skorzystać. Ale to nie problem, bo młode prędzej czy później i tak padną zmęczone całodziennym dręczeniem matek i świata po czym nastąpi rozkoszny spokój
z rzadka tylko przerywany próbami wybudzenia. Jeżeli tylko ojciec potomstwa okaże się być wyrozumiały, wieczór może być bardzo udany. Nie ważne czy spędzony poza domem, w łóżku, czy jakkolwiek inaczej. Ważne że jest.

17 listopada 2009

Świąteczna gorączka

Że wcześnie? Bynajmniej! Jak tylko na cmentarzach komunalnych dogaśnie ostatni znicz postawiony tam pierwszego listopada, a z liściastych drzew pozostaną już tylko drzewa, zaczyna się Świąteczna Gorączka. I nie ogranicza się ona wyłącznie do supermarketów, kin i świata reklamy. Prawdziwe świąteczne szaleństwo toczy się w naszych domach, a dokładniej - na liniach telefonicznych.
Problem jest dość banalny: i mąż i żona mają rodziców, ci z kolei też zwykle jeszcze mają rodziców, którzy oprócz rzeczonych rodziców rodziców mają jeszcze często inne dzieci.
W pokoleniu przykładowych małżonków ten sam problem. Zatem i rodzina męża i rodzina żony chce spędzić razem święta. Razem, czyli osobno, bez drugiej części rodziny. Po bożemu, czyli tak jak w naszej Prawdziwie Polskiej Rodzinie z dziada pradziada się świętowało. Nie szkodzi, że nie z dziada pradziada, a od czasu kiedy do rodziny wszedł wujek Zygmunt, a w zasadzie od momentu jak Zosia wyszła za Marcina - nie ważne! Nasze tradycje są lepsze niż ich tradycje i lepiej z nimi się nie łączyć.
Ale, kiedy duża rodzina, połączona seniorami zamierza jednak świętować razem zaczynają się prawdziwe kłopoty. Po pierwsze, już samo posadzenie obok siebie niemal dwudziestu osób w polskim budownictwie jest wyzwaniem. Ale nie jedynym, bo od tego gdzie ważniejsze jest jak, bo w ramach kochającej rodziny, która lojalnie stawia się na każdym rodzinnym pogrzebie (nic dziwnego, stypy w Polsce mają piękną tradycję) animozje rosną jak drożdże w cieple. Więc wuja nie można posadzić przy ciotce, dziadka przy jego siostrze, a kuzynki najlepiej w oddzielnych pomieszczeniach, bo tak się biedaczki nie cierpią.
Po drugie, pierwsza gwiazdka, czyli moment powszechnie uważany za początek wigilijnej wieczerzy, to pojęcie umowne. Znaczy się, trzeba wyznaczyć godzinę spotkania, którą dopasuje się do około dziesięciu par, z których część "zalicza" w ciągu tego wieczoru jeszcze kilka kolacji, część ma dzieci, które wypadałoby punktualnie położyć spać (jakby Wigilia była codziennie), a najstarsi muszą koniecznie zrobić przerwę na telewizyjne wiadomości, bo nie daj Boże, świat się nagle skończy, a oni się o tym nie dowiedzą.
Trzeci problem, który w znaczący sposób raduje firmy telekomunikacyjne przyczyniając się do znacznego przekroczenia abonamentu, to wypas: gastronomiczno-prezentowy. Kto komu co ma kupić? Oddzielnie czy kolegialnie, zrzuta na jednego? Kto kupuje? Ale on się nie ucieszy! Jej to zawsze trudno coś podarować! Daliśmy to trzy lata temu? A może za tanie? Jedźmy dzisiaj, bo wykupią! Sądząc po sklepowych ofertach i tematach rozmów, gdyby nie kolorowe paczki pod choinką święta nie miały by racji bytu. Bo po co? A no, oczywiście - dla wyżery! W ten wyjątkowy wieczór, jako że wieczerza postna, stół musi się uginać, lodówka ma być zapchana, żeby za kilka dni sąsiedzi mogli z zazdrością patrzeć jak skrzynki resztek lądują w śmietniku. Do kolejek! do kuchni!, na bazary z siatami, do utraty tchu!
Kolejny szkopuł w tym, że cała rodzina zamierza przyrządzić to samo danie, bo każdy robi je najlepiej. Ale o zgrozo, co będzie kiedy ryba po grecku od strony siostry spotka się z ryba po grecku od strony brata? Więc może lepiej nie podać? Może schować ? Nie, lepiej wciskać kit że obie równie piękne i udane, a na boku ocenić skalą telewizyjnych kucharzy.
Zatem dzwoni rodzina po sobie, mąci, skłóca, stresuje się, żeby we właściwej chwili siąść naburmuszona, zmęczona i zniechęcona do wspólnego wigilijnego stołu. Jednego można być pewnym, nawet w przypadku siarczystych mrozów kable telefoniczne nie zamarzną, rozgrzewać je będzie do czerwoności świąteczna gorączka.

15 listopada 2009

Trzecia płeć

Być kobieta, być kobietą...pytanie, jak czuć się kobietą kiedy macierzyństwo dzień w dzień dawną kobiecość nadgryza, a społeczeństwo kobietę-matkę wtłacza systematycznie w zlepek ideologiczno-gloryfikacyjno-patriotyczno-utylitarny, którego konsekwencje boleśnie daje odczuć. Zatem kobieta z dzieckiem nie może: rozwieść się (choćby mąż bił, zdradzał, molestował psychicznie) - wiadomo, ze względu na dobro dziecka. Nawet przytłoczona rzeczywistością matka nie może rzucić wszystkiego w diabły i wyjechać - bo co z dzieckiem (które ma zwykle ojca, ciotki, babki i ich męskie odpowiedniki). Społeczeństwo radośnie zlinczuje kobietę - matkę za romans, oddanie się życiowej pasji, nawet w postaci pracy (wyrodna matka, nie kocha, tylko wykupuje miłość), rozpustę podróży (opcjonalnie matka nieodpowiedzialna, matka egoistka, i po co ona sobie to dziecko robiła) i inne przyjemności, za które kobietom bezdzietnym nikt głowy nie urwie, co najwyżej palcem pogrozi, a może nawet doceni.
Porządna matka nie stroi się w modowe piórka, nie wozi się po imprezach, no bo dla kogo ma się stroić, skoro potomstwo jest, to i chłop zapewne też. Niech baba w domu siedzi i weki wygotowuje. Do cioteczek na herbatki z dzieckiem chadza, tylko żeby jak człowiek się ubrała. Niech wysłucha jak innym matkom ciężko było, bo w kolejkach stały i nic w sklepach nie było, a teraz to się młodym w głowach poprzewracało. Prawdziwa matka wie, że wyszaleć to się mogła przed ciążą. Że jak się ma dzieci to się je ma, a jak się nie podoba, to trzeba było wcześniej o tym myśleć.
Obwarowane zakazami matki mogą w końcu, na własne nieszczęście, przestać myśleć o sobie jako o równowartościowych kobietach. Przykładnie godzą się wtłoczyć w wybitną rolę matrony. Niegdysiejsze pogromczynie męskich serc po miesiącach w upaćkanych mlekiem bluzkach, wysysania ich kształtnych piersi, obśliniania i podgryzania każdej dostępnej powierzchni ciała przez kochane potomstwo, kobiety-matki przestają wierzyć w swój czar i seksapil. Przyzwyczajone do przedciążowych spojrzeń kolegów z pracy oblepiających ich biusty, pośladki, łydki boją się czy ktoś je jeszcze zobaczy zza stosów pieluch, zabawek, słoiczków oraz przedszkolnych wyprawek. Czy lepka plama na spódnicy w kształcie rączki zdyskwalifikuje ją w rankingu windowo - biurowym? Czy zdjęcie dzieci na biurku nie pozbawi jej miejsca w kolejce po awans? Bo po co jej, skoro jest matką.
Na szczęście mądrzejsza od ludzi jest natura, która obdziela każdą panią po równo: matka czy nie matka potencjalnie ma rodzić potomstwo. Feromony wydzielają się więc u wszystkich, jajeczka dojrzewają i wreszcie po kilku miesiącach od porodu również kobieta-matka ma namacalne prawo czuć się stuprocentową kobietą. Z paczką nospy i czekoladą pod ręką.

13 listopada 2009

Urlop dla matki?

Przepis jest prosty: dziecko należy wsadzić do samochodu, taksówki, autobusu, pociągu, czy jakiegokolwiek innego środka transportu i zawieść do babci, dziadka, cioci, wuja, lub wynajętej opiekunki, która się nim zaopiekuje. Do dziecka należy dodać: odpowiedni ekwipunek, listę namiarów na rodziców (najlepiej z dokładną mapą), awaryjnych opiekunów, lekarzy i szczegółową rozpiskę, co kiedy i dlaczego. Na koniec buzi w czoło, głęboki oddech, błagalno-przepraszalne spojrzenie na tymczasowych rodziców i w drogę! Na wymarzoną imprezę do białego rana, upragniony weekend we dwoje, tydzień na łajbie opcjonalnie w hotelu nad atrakcyjnym morzem czy kilkutygodniową przygodę w nieznanym. Proste? No właśnie! Teoria łatwo przyswajalna, choć ciężka do wprowadzenia w życie, bo:
a. nie każdy dysponuje wystarczającym (a zwłaszcza chętnym) zapleczem rodzinno-znajomym, ewentualnie finansowym,
b. nie każde dziecko da się zostawić,
c. wyrzuty sumienia wrodzone czy wmawiane mogą zepsuć najpiękniejsze sny.

Miejska Mama po osiemnastu miesiącach spędzonych z Młodym samobieżnym
i ciążowym jak dżdżu pragnęła wakacji. Tydzień nad rodzimym morzem owszem wzmocnił więzi Tatowo-Synowe i dał całej rodzinie mnóstwo zabawy, ale o odkręceniu się maminym raczej mowy być nie mogło. Codziennie ta sama kaszka o tej samej porze, te same ćwiczenia, rozkład dnia. Tyle, że plenery różne.
W dodatku Idealny Tata, niegdyś Wyłączny Mąż, teraz widywany w przelocie, zdziczał nieco w okresie ojcostwa i przydałaby mu się kobieca ręka, niekoniecznie pachnąca pupnym kremem i posypką. Zresztą niewielu facetów wytrzymuje konkurencję we własnym łóżku.
Cel podróży został wyznaczony: wystarczająco daleki żeby ciężko było wrócić, ale żeby było to możliwe w przypadku Totalnej Awarii, odpowiednio dziko i niecodziennie, żeby zatęsknić z powrotem za kaszkowo-pieluchową codziennością. Ba, nawet fundusze od biedy by się znalazły.
Problem w tym, czy można być Złym Rodzicem, Matką, Ojcem podrzuconego dziecka, innymi słowy Hedonistyczno-Egoistyczno-Indywidualnościowym Tworem Współczesnego Społeczeństwa.
Fakt, Młody w dzikościach egzotyki mógłby się całkiem dobrze odnaleźć. Przecież po drugiej stronie globu też rodzą dzieci i nawet je wychowują. Co więcej, bytność z dzieckiem w podróży mogłaby dodać nieco smaku i sama w sobie byłaby już przygodą. Miejska Mama oczyma wyobraźni już widziała opowieści o Wielkich Zagrożeniach, którym podróżując z dzieckiem dała radę sprostać.
Z drugiej jednak strony tropikalne choroby bywają wredne, zimny chów europejski to chowanie w puchu w niektórych szerokościach geograficznych, a ciągłe zmiany nie do końca mogą przynieść Młodemu rozrywkę. Krótko mówiąc, osiem godzin samolotem w te i nazad, godziny spędzone w obskurnych pociągach, zdezelowanych autobusach, rikszach, brudnych dworcach, jadłodajniach i miejscach noclegowych nie tylko u Miejskiej Mamy mogłyby wywołać wątpliwości. Pozostaje jeszcze kwestia uszczęśliwionej ciotki w postaci Siostry i babci Młodego, którym rozkosznie postanowiono podrzucić półtoraroczne dziecko.
I tak źle i tak nie dobrze. Wybrać jednak będzie trzeba, zanim codzienność dziecięca zmieni codzienność matczyną w kraje trzeciego świata.

07 listopada 2009

Wolność? Tylko dla wybranych

Każda z mam czeka na ten moment, a kiedy już nastąpi zastanawia się, kiedy to się do cholery skończy. Pierwszy przewrót, pierwszy pełz, pierwszy krok- milowe osiągnięcie potomstwa,wydarzenie na skalę lądowania człowieka na księżycu, powód wymiany informacyjnej z całą rodziną w drastyczny sposób ogranicza wolność matki. Bo od tej chwili nie wystarczy już przewijać, karmić, kąpać, zabawiać. Teraz liczy się szybkość, sprawność manewrowa: kto pierwszy doścignie: krańca kanapy, kontaktu, kabla, kota, szuflady, otwartej skrzyni z narzędziami, rury odpływowej, komputera, i wielu innych rzeczy, o które do tej pory uważane były przez domowników za względnie bezpieczne, jeśli wręcz niewidzialne. Żeby przetrwać z mobilnym dzieckiem nie wystarczy logistyka, liczy się refleks i spryt przewidywania, co nasze kochanie postanowi tym razem pożreć, z czego chce spaść i gdzie zamierza ulokować swoje zwinne łapki. Przyda się umiejętność szybkiego dotarcia do kranu z zimną wodą, apteczki, pogotowia, środków uspokajających dla matki, czy choćby butelki wina, co by uspokoić rozedrgane macierzyńskie ręce (byle nie przesadzać, bo wstawiona matka ma spowolnione reakcje). Nie zaszkodzi powiesić w widocznym miejscu listy telefonów alarmowych, z psychoterapeutą dla matki na pierwszej pozycji.
Nie da się ukryć, sytuację utrudnia euforia, której dostają dzieci po uzyskaniu umiejętności motorycznych. Ich siły są niespożyte, apetyt na przygody niewyczerpany, entuzjazm odkrywcy przeogromny, a osiągana prędkość zadziwiająca jak na tak małe stworzenia.
Miejska Mama przez dziewięć miesięcy dzielnie stawiła czoła nieprzespanym nocą. Z uśmiechem na ustach i nieustanna cierpliwością przeszła przez pierwszą chorobę, ząbkowanie, rehabilitacje, pierwsze bunty. Dumna z siebie oczarowywała otoczenie poziomem organizacji i samopoczuciem. Do czasu. Po niecałym tygodniu prób nadążania za pełzającym Młodym była bliska załamania nerwowego. Łzy gromadziły się w oczach, kiedy nerwowo zerkała na nadciągający kataklizm w postaci jej syna. W stresie obgryzała paznokcie kiedy po kilku godzinach okrzyków zdobywcy w domu zapadała cisza. Nie oznaczała ona bynajmniej snu Młodego. Brak dźwięku zazwyczaj zwiastował kłopoty. Pytaniem pozostawało jedynie co tym razem i czy to przeżył. Na marginesie pozostawało sprzątnąć porozbijane skorupy, połamane plastiki, wygięte rury, rozsypaną ziemię.
Wieczorem nie było cienia szansy na lekturę czy prace własne. Miejska Mama, z szarą masą zamiast mózgu, była w stanie tylko zalec w kąpieli z nadzieją, że ten mały potwór się nie obudzi, a jeśli nawet, to zapomni że ma matkę i przyciągnie do siebie Idealnego Tatę. Dziecko przecież też ma prawo do ojca, prawda?

03 listopada 2009

Dmuchać na zimne

Prawdziwą fortunę zbije ten, kto wymyśli specjalny matczyny termometr. Urządzenie takie, zapewne skomplikowanego mechanizmu, powinno dopasowywać temperaturę zewnętrzną do preferowanej odzieży spacerowej, uwzględniając oczywiście wiek dziecka. Z powodu aktualnego braku takiego meteocudu w godzinach spacerowych umysły matek parują z przeciążenia . Przegrzać - niedobrze, wyziębić - jeszcze gorzej. Jako złoty środek podawany jest przepis na cebulkę, który jednakowoż często kończy się utratą poszczególnych elementów odzieży zgubionych gdzieś między placem zabaw a parkiem. Matka więc kombinuje, jak może: zerka na termometr, pogodynkę w internecie, wychodzi na balkon, postoi, zaziębi się, wraca, rozbiera się ubiera, młode krzyczą bo mają dość czekania, albo wrzeszczą bo wracają pośpiesznie z klatki żeby się docieplić lub odwarstwić. Spacerowe skaranie boskie.
I nie daj boże wejść do sklepu, metra, autobusu - matka zdana na pocący się kark dziecka, lub jego lodowate dłonie rozbiera, odkrywa, upycha po wózku, kieszeniach i torbach szaliki, czapki, rękawiczki, kocyki. Sama czerwona, zgotowana, ledwo w sweterku i lekkim płaszczyku, bo się zgrzała popychając wózek.
Kłopot temperaturowy niestety nie ogranicza się do spacerowania. Pokoje dziecięce są wietrzone i dogrzewane, dzieci przykrywane i odkrywane, żeby w nocy nie zmieniły się w wieczną zmarzlinę, bo a nóż się obudzą. Poradniki radzą - dwadzieścia dwa stopnie i ani kreseczki więcej, a tymczasem dla jednego za dużo, drugiemu za mało. Jeszcze gorzej z temperaturą wody do kąpieli. Niemal aptekarskie dolewanie zimnej wody z obawy przed ugotowaniem niemowlęcia niejednemu ojcu przysporzyło już wrzodów żołądka.
Miejska Mama kryzys okołospacerowy obchodzi, od dziewięciu miesięcy dzwoniąc do własnej patki i pytając w co ubrać Młodego. A jak i to źródło jest niewiarygodne - wystarczy zerknąć za okno do wózków, które toczą się kilka pięter niżej.

Wstydliwe sprawy

Tylko matczyny wstyd może chyba bardziej świecić od łuny lampek cmentarnych w Wszystkich Świętych. Ale co ma zrobić biedna matka, jak nie spalić się ze wstydu, marząc, żeby ziemia się rozstąpiła a ona mogła efektownie zapaść się pod nią (ze względu na miejsce byłoby to nawet odpowiednie), jeżeli jej najmłodsza latorośl wkracza na teren rodzinnej nekropolii, rozgląda się, zastanawia, po czym zaczyna na całe gardło wrzeszczeć: sto lat, sto lat, sto lat! Viko i SznilLa bardzo wcześnie połączyli świeczki na torcie, śpiewanie sto lat i prezenty w jedno i teraz na widok zapalonych lampek z radością rozglądają się za jubilatem, mając cichą nadzieję, że to oni sami.
Cóż, każda matka ma takie chwile kiedy z całych sił marzy, żeby ich dzieci nikt nie usłyszał, nikt nie zauważył, żeby ot tak, rozpłynęły się w słodkim niebycie a fraza: - To nie ciocia, to ropucha - nie dźwięczała tak donośnie w uszach kilkunastu szacownych gości, którzy przyszli winszować dziewięćdziesiąte urodziny nestorki rodu. Nikt za żadne skarby nie zamieni się z matką, której ukochany synek, wzór cnót i zalet, o jaki czyściutki i uczesany, konspiracyjnym szeptem zelektryzuje biesiadników uwagą: - dziadek to ten gruby pan w okularach, babcia brzydko pachnie, nie lubię cioci itd.
Literatura fachowa doradza, żeby uważać co mówi czy robi się przy dzieciach, ale pomysłowość nieletnia jest wielkiej miary i nie sposób przewidzieć co własnemu czy cudzemu potomstwu strzeli do głowy, albo czego ciekawego nauczyło się od rówieśników w ramach zbiorowej edukacji.

23 października 2009

Potop

Mało co tak przyprawia mamy o ból głowy jak zbliżające się święta Bożego Narodzenia, Dzień Dziecka, imieniny bądź urodziny własnych pociech. I nie chodzi tu o drenaż domowego budżetu, czy perspektywę czasochłonnych przygotowań. Prawdziwą bolączką jest potop prezentów, rodziny potlacz. Bo nie dość, że dzieci od nadmiaru plastiku i pluszu głupieją i boli je głowa, to sterty zabawek gdzieś trzeba upchnąć.
Wszystkie szanujące się ciotki, wujkowie, babki, prababki z pradziadkami włącznie oraz bezdzietni przyjaciele domu są święcie przekonani, że bez sterty różowego szajsu, co to dzwoni, gada, grzechocze, dziecko żyć nie może. A z pewnością nie mogą żyć rodzice tegoż dziecka, no bo co oni sobie pomyślą, kiedy człowiek nie wykupi połowy asortymentu sklepu z zabawkami, najlepiej zostawiając "przypadkiem" rachunek, co by było wiadomo, jak bardzo cenią młodego człowieka. To akurat zbędne, bo każdy rodzic, który choć raz przestąpił próg sklepu z misiami, karuzelkami, klockami, samochodzikami doskonale wie, ile co kosztuje. Jedyne o co pyta, to dlaczego tak drogo.
Dzieci, jak to dzieci, po wręczeniu prezentów starannie zapakowanych w papiery, torebki, kokardki, z dziką żywiołowością rozszarpują origamiczne cacka na drobne strzępy, porzucają w kąt opakowania i wyciągają oczekiwany łup. I tu zaczynają się kłopoty. Jeśli prezent jest jeden, dziecko jest zachwycone i wyraża oczekiwany przez darczyńcę zachwyt. Kika prezentów oznacza konkurs na najlepszą znajomość dziecka czy nadążanie za zabawkową modą, bo po zdawkowym rzucie okiem na ofiarowywane cacka świeżo upieczony właściciel i tak spędzi resztę uroczystości z zabawkowym faworytem. Kilkanaście prezentów to katastrofa, bo pierwszy ofiarowany podarunek szybko zastępują kolejne, a ostatni już męczy. W dodatku obserwująca rodzinne zawody matka nie wie, czy bardziej się martwić psuciem pociechy czy drastycznie zmniejszającą się ilością miejsca w mieszkaniu. Z problemem można radzić sobie na różne sposoby. Część mam przed zbliżającym się kataklizmem przeprowadza ostrą selekcję w pokoju dziecinnym, wyciągając z półek poupychane niechciane zabawki. Można też spróbować przekonać rodzinę, żeby ograniczyła swoje rozrzutne zapędy do słodyczy, bądź zrzuciła się na wspólny (najlepiej skonsultowany z rodzicami) prezent. Innym rozwiązaniem jest po prostu umówić się że z wyjątkiem wyjątkowych sytuacji imprezy imieninowo-urodzinowe służą pobyciu z dziećmi, wspólnym zabawom, nie wymagającym prezentów.
Miejska Mama z Siostrą do dziś nie mogą się pozbierać po pierwszych wspólnie obchodzonych imieninach chłopaków. Ponieważ Młody, Viko i Molik świętują w przeciągu jednego miesiąca, żeby nie zabierać rodzinie cennego czasu i nie marnować pary na trzykrotne porządki, wypieki i obdzwanianie najbliższych, postanowiły trzy święta zebrać w jedno. Skończyło się katastrofą. Goście rzucili się na chłopców. Dzieci były rozrywane, podstępnie przywoływane, żeby wetknąć im prezenty. Ciotka wyprzedzała babkę, babka odciągała ciotkę, wujek pokrzykiwał, co by na niego poczekać. W ciągu pięciu minut podłogę pokryło kłębowisko wstążek i papierowych strzępów oraz nowych zabawek, po których biegali solenizanci wzywani do kolejnego prezentu. Rodzina krzywo patrzyła na siebie, bacznie sprawdzając kto co da, i czy zostało to we właściwy sposób zauważone. Matki nie nadążały za zabieraniem porzuconych samochodzików, pianinek, książeczek. Efekt? Młody się rozpłakał i uspokoiła go dopiero zabawa ulubioną drewnianą łyżką i miską kasztanów, co jego starsi bracia chętnie podchwycili . Otrzymane zabawki zostały wieczorem poupychane po półkach i jak na razie tyle widziały swoich nowych właścicieli.

20 października 2009

Rodzinna matematyka

Dzielenie zamiast mnożenia, dodawanie w miejsce odejmowania, pierwiastki zamiast procentów - tak wygląda pierwszy rok rodzicielstwa. Miejska Mama w ósmym miesiącu życia Młodego boleśnie uczyła się matematycznej magii.
Zanim brzuch zacznie rosnąć jest ich dwoje: mężczyzna i kobieta, czyli potencjalny ojciec i potencjalna matka. Pomnożyć przez siebie - dochodzi trzecie. Dziecko rośnie, rozpycha się i wychodzi - razem z tabunem rodziny, która dzielnie czuwa przy położnicy przez pierwsze tygodnie. Dodawanie. Później młody człowiek się hartuje razem ze swoimi rodzicami. Rodzina wraca do swoich obowiązków, a mąż do pracy. Dzielenie boleśnie odczuwają kobiety, które wracają do pracy i swoje życie przed ciążowe muszą łączyć z macierzyństwem. Dzielenie obowiązków i rozdzielenie z córką czy synem. Za dzieckiem się tęskni. Za mężem również, szczególnie jak matka decyduje się na 24 godzinny etat niańki. Przecież ktoś tę rodzinę musi utrzymać. Rodzice rozdzieleni, rodzina pomniejszona. Idealny Tata który swego syna poza światem i żoną swoją nie widział, teraz przestał widywać ich przede wszystkim. Praca, studia, prace domowe i zlecone.Idealny Tata mnoży się na wszelkie sposoby, żeby dodać tam, gdzie nie starcza z powodu różnic wynikających z braku dwóch pensji. Minusy tego są liczne: zmęczenie, stres, głód rodziny Plusy: niezapomniane chwile razem i uśmiech Młodego w piżamce, kiedy wita w drzwiach swojego tatę. Cyferki migają, skaczą raz tu raz tam. Miejska Mama wierzy, że ten czas trzeba wziąć w nawias i poczekać, jak za parę lat zacznie procentować.

15 października 2009

Zaraza matczyna

Chorych matek nie ma. A jak są to na wymarciu. Tak, tak, słaniają się bidule, blado-przeźroczyste i widać z daleka że im do piachu spieszno. Bo w innym razie matka chora jest tylko z nazwy, gdyż rzeczywistość nijak nie daje jej pochorować w spokoju. Ponieważ matka nie dosypia, spieszy się, wentyluje wypacając siły popychając wózek, podatna jest na wszelką zarazę. A że zarazy chodzą stadnie, co najboleśniej odczuwają rodzice przedszkolaków, więc jak tylko któreś z drogich dzieci zostanie trafione dzień lub dwa później pociąga za sobą matkę. Problem w tym, że o ile dzieci zwykle w chwili zachorowania zostają otoczone troskliwą matczyną opieką, to matką zająć się nie ma kto. Więc łazi schorowana pokaszlując i pociągając znacząco, obolała, zmęczona, a przez to niecierpliwa. Tymczasem dzieci w chorobie ze wszystkich sił starają się wyjść same z siebie. Im też jest źle, je tez boli, drapie, kapie a lekarstwem na to może być tylko mama. I połóż się tu matko Polko choć na chwilę, odsapnij.
Jeszcze gorzej jak do zadżumionych dołączy mąż. Wiadomo, człowiek poważny, zapracowany, co to przez osiem godzin pod klimatyzacją siedzi, potem elegancki płaszczyk, samochód z ogrzewaniem i trafiony zarazą. A mąż to cierpi okrutnie. On najbardziej. W bólach i konwulsjach miota się z katarem, a nie daj Boże doświadcza nieopisanych cierpień bo mu uszy i zatoki zawieje. Dramat. Więc chodzi matka i żona, uspokaja, przykrywa, nawadnia, nasącza. Na zakupy się wyczołga, bo ktoś musi, do lekarza rodzinne zdechlaki zabierze, do apteki skoczy. Efekt jest taki, że po tygodniu cała rodzina odzyskuje siły, z wyjątkiem mamy, która kurować się będzie od jesieni aż do wiosny.

Tematy tabu

Mamine światy bywają różne: heroiczne, uduchowione, banalne, rozpaczliwe - zależy komu co w duszy gra i jakie się trafiło dziecko na loterii życia. Jak wiele by ich nie dzieliło, jedno z pewnością łączy - ciche mamine grzeszki, niechciejstwa, przymykanie oczu, gdzie ich przymykać nie wolno, bo za nimi rozpasanie i degrengolada. I nie chodzi bynajmniej o przestępstwa wobec dzieci, ale ciosy samobójcze, które na dłuższą metę mogą mamom niezłych kłopotów narobić.
Oto wstępna listwa maminych przewinień:

1. Ekonomiczne podjadanie
Nic nie boli tak matki jak marnowanie czasu, pieniędzy, a przede wszystkim jedzenia. Więc skrupulatna mama dojada pól miseczki niedojedzonej przez grymaśnika kaszki, ćwiartkę obślinionego banana, chrupek co upadł też nie może się zmarnować, a lekko chłodny obiadek nie wygląda tak źle. No bo się zmarnuje. I w ten oto troskliwy sposób matka, dziewczęca macierz, co dopiero z trudem pozbyła się po ciążowego bebecha, rośnie, może nie w oczach,ale w biodrach z pewnością. Przyrost wagi matczynej może zawstydzić niejednego oseska. Dowody można znaleźć w niejednej piaskownicy.Uwaga,zdarza się opcja ojcowska.

2. Więzień z wyboru
Nic tak nie zamyka matki na świat, jak ona sama. Nie ma mowy, żeby wyjść z domu, przecież maluszek się przeziębi, zakazi, złapie złe spojrzenie albo co. Jutro wyjdzie, za tydzień, najpóźniej w przyszłym roku. Zresztą była u mamusi i na spacerze. Ba, nawet sklep odwiedziła. Dziecko rośnie i maminy lęk również. Cegły w cudowny sposób obrastają mieszkanie, drzwi coraz trudniej otworzyć, a koleżanki do domu nie wpuści, bo przecież za brudno, a przy dziecku posprzątać nie może, bo jak. Szczęście jak sytuacja ekonomiczna taką mamę z domu wygna, ale jak nie...jak królewna z wieży, zestarzeje się i zupełnie zdziczeje czekając lepszych czasów.

3. Menel couture
Fakt - styl zmienia się z przyjściem na świat dziecka. Nie da się ukryć, że w tiulowej bluzeczce, dopasowanej spódnicy i szpilkach nieco trudno tarzać się z potomstwem na ziemi, czy wyciągać je na spacerze z kałuży. Nic więc dziwnego, że szafa mamina ulega lekkiej metamorfozie. Ale i w tej sferze życia mama może przedobrzyć. No bo po co się ubierać, prasować, czesać, malować? No dla kogo? Męża dniami nie widać, a w domu latająca kaszka, soczek opadowy, lewitujący banan. Wszędzie - od kanapy po zasłony, o kuchni nie wspominając. Wiec się mama meneli. Zamiast się dopieścić, popatrzeć na fajną kobietę z lustra, pokazać się światu i potomstwu, co mama potrafi, menelmama się chowa w wytartych, workowatych ciuchach.

4. Stracone lata
Czas przy dziecku ponoć szybko płynie. Miejska Mama nie potwierdza, nie zaprzecza, bo za świeża jeszcze. Zresztą wszystko zależy od punktu odniesienia. A tenże strasznie się odkształca przez pryzmat macierzyństwa. Nagle wszytko urasta do rangi problemu. No po prostu się nie da! Nie ma mowy, co by udało się zrobić coś dla siebie, zacząć, czy chociaż poszukać czegoś nowego. Jakiś kursik, korepetycje, nowa pasja. Gdzie? Jak? Przy dzieciach? A zresztą, najstarszemu nie da się, no bo nie możliwe, znaleźć właściwego przedszkola. I co to będzie. Jak on za młodu z językami obcymi nie zacznie, no to matury nie zda jak nic. I znów wakacje nieudane ale co zrobić, no po prostu się nie da, wiadomo dzieci. Zostaje wypad na działkę, lub co najwyżej morze w sierpniu czy w lipcu wśród ryczących drewnianych bud. No bo jak? Samolotem? Do znajomych? Za granicę? Pod namiot? I frustruje się matka, biczuje sama, krzyżuje codziennie. A lata z dzieckiem lecą, a z nimi stracone szansy i poszarpane nerwy.


Tyle, z tego co Miejskiej Mamie zdarza się zobaczyć u siebie i wokół siebie. Jakieś inne propozycje?

12 października 2009

Urban rider

Nic dziwnego, że matki dziczeją zamknięte w czterech ścianach swojego mieszkania, piaskownicy i pobliskiego sklepu, skoro przejście z dzieckiem, a wiec i z wózkiem, przez miasto, a zwłaszcza przez stolicę, przypomina rajd po bezdrożach. I nic tu nie zmieni najnowszy model z dostępnych na rynku dziecięcych pojazdów. Matki wałęsające się po Warszawie mają do wyboru: czarną rozpacz albo dziką wściekłość.
Miejska Mama wraz z Siostrą i dziećmi postanowiły wybrać się o centrum stolicy, gdzie nie dość że można załatwić wiele spraw, to i galerię odwiedzić, kawę kulturalnie wypić. Zniechęcone potencjalnymi korkami, szarpaniną wkładanych i wyjmowanych dzieci z fotelików, rozkładania i składania wózków oraz wizją rozpakowywania się w sytuacji, kiedy parkujący obok samochód nie pozwala otworzyć drzwi (o ile oczywiście znajdzie się miejsce do parkowania) zdecydowały się pojechać środkami komunikacji miejskiej. Dokładnie - metrem.
Początek był niezły. Szerokim wjazdem na jednej z około centralnych stacji wtoczyły się na peron, zajęły strategiczne miejsce żeby wepchnąć wózki we właściwy wagon i z torbami wypakowanymi przegryzkami, butelkami i zabawkami mającymi skupić uwagę szybkonudzących się dzieci rozpoczęły podroż do Centrum. Cel został osiągnięty pół godziny później, i jak się okazało, dwie stacje za długo, bo Młody z Vikiem szukali już w wagonie czegoś co można by zdemolować.
Stacja centrum - serce stolicy, miejsce przecięcia się głównych arterii miasta. Tłumy wypluwane i wciągane w czeluście metra. Zwózkowane matki mają kilka możliwości: jedną jest emocjonująca jazda zasikaną windą, wykonując akrobacje żeby cały czas wciskać przycisk uruchamiający dźwig (inaczej winda z zaszokowaną zawartością staje). Problemów jest kilka. Pierwszy - znaleźć tą windę, co wcale nie jest takie proste. Innym rozwiązaniem jest wtoczenie się przez wertepiasty wjazd na poziom ulicy. Pytanie, co potem. Miejska Mama z Siostrą zapragnęły znów zejść pod ziemię przy centralnym dworcu kolejowym. Błąd. Dostać się do środka można albo sturliwując wózek ze schodów albo poczekać na ochroniarza obsługującego jednowózkową windę. Te mamy, które zamiast sceny z filmu Pancernik Potiomkin wybiorą półręczną ściągarko-wyciągarkę, czeka ekscytująca dziesięciominutowa podróż z szybkością 0,07 metra na sekundę. Miejska Mama dała się skusić, bo ma ciężki wózek. Siostra w tym czasie kilkakrotnie zdążyłaby wnieść i znieść swój, nie czekając w dodatku w kolejce zniecierpliwionych mam, które również nie mogły się doczekać zejścia do podziemi.
Przydworcowe korytarze również nie uwzględniają matek - kolejne stopnie przyprawiają dzieci o ból głowy a mamy o przepukliny. Bezskuteczne szukanie sposobu wydostania się na zewnątrz kończy się wnoszeniem wózków przez przychylnych przechodniów. Ale i na powierzchni nie jest najlepiej. Wysokie krawężniki i remont elewacji odcinający część chodnika (możliwe obejście przez przejście podziemne ale windy brak) spychają Miejską Mamę i Siostrę na ulicę. Tego już za dużo. Wściekłe matki wracają do domu, tym razem, dla odmiany autobusem.
I znów miejskie służby nie zdają egzaminu. Kierowcy niskopodłogowych autobusów nie opuszczają ich żeby ułatwić wtoczenie dzieci. Co więcej, parkują w takiej odległości od krawężnika, że nijak nie ma jak wejść na czterech kołach. W dodatku miejsce dla wózków jest zajęte przez rowery, pozostawione samopas przez siedzących na siedzeniach właścicieli. Przy każdym zakręcie rowery razem z przytłoczonymi do nich koszami złowrogo kiwają się na boki.
Miejskim mamom pozostaje więc albo zamknąć się w domu, albo przygotować na rajd jakiego nie powstydził się żaden ze zdobywców bezdroży Azji czy Afryki. Jest jeszcze jedno rozwiązanie: skrzyknąć całą społeczność wózkową i niczym rowerowa Masa Krytyczna zalać stolicę: niewygodne stacje metra, koszmarne windy, himalaistyczne krawężniki i niefunkcjonalne autobusy.

02 października 2009

Skarby nasze kochane

Czy macierzyństwo ma wartość? A owszem! I nie chodzi tu bynajmniej o wartość emocjonalną czy sentymentalną tylko o boleśnie realne pieniądze. Macierzyństwo to forsa. Bardzo duża forsa. Wystarczy naprędce policzyć: zaczynając od testu ciążowego, przez liczne badania wykonywane przez dziewięć miesięcy (mit o bezpłatnej służbie zdrowia w tym kraju pada, kiedy nie da się w terminie wykonać badań za darmo, czyli w placówkach publicznych), aż po ciążowe ciuchy dostępne w astronomicznych cenach, witaminy, zdrowe odżywianie, a na końcu poród, nie daj boże rodzinny czy ze znieczuleniem - i już się uzbierało na używany samochód. Może nie najmłodszy, ale na chodzie.
Ale to wszystko mało, kiedy na świat wreszcie przychodzi upragniony młody człowiek, a z nim nowe potrzeby. Jak się ma szczęście, to z każdej strony zasypują człowieka stosy rzeczy, od ubranek przez akcesoria aż po wymarzone wózki. Kiedy fortuna nie dopisuje a w dodatku los poskąpił dużego grona znajomych czy rodziny pozostaje zakup wyprawki. W wersji minimum będzie koło tysiąca złotych.
Dziecko rośnie, je, pije, wydala, rozwija się - licznik się kręci, bo na niczym się tak nie zarabia jak na dziecięcych potrzebach. Najlepsze jedzenie, ultranowoczesne nawilżacze, bujawki, antybakteryjne osprzęty, ekoubranka, uwznioślająca muzyka i obrazki pobudzające IQ najmłodszych (bez tego jak nic obleją maturę). Nie daj Boże potomek z jakimś defektem się urodzi, to zaczyna się latanie po specjalistach, Pan Doktor stówka, Pani Doktor sto dwadzieścia, bo do pensji w służbie zdrowia dorobić trzeba. I mąż też dorobić musi, żeby na wszystko starczyło. Tym bardziej, że w części przypadków pieniędzy ubywa znacznie więcej, bo matka z półrocznym stażem decyduje się na urlop wychowawczy. Bezpłatny oczywiście.
Pieniądze płyną szerokim strumieniem. I nie tylko na potrzeby nowo narodzonego potomka. Kasę można też zbić na jego matce. Siedzi z dzieckiem, kaszki podaje, obiadki gotuje, zabawia, usypia i z wyrzutów sumienia (przecież nie zarabia) dom posprząta, przemebluje, przetwory przygotuje. Zmęczona monotonią matczynego świata szuka biedaczka, sposobów co by się odkręcić, niechby nawet z pociechą przy spódnicy. Znajdzie, a owszem, bo asortyment z roku na rok coraz większy, tyle że i ceny wygórowane.
Takie na przykład kluby dla mam, gdzie zmęczona rodzicielka musi płacić za możliwość posiedzenia z innymi podobnymi niej na podłodze, w sali użyczonej przez odpowiedni lokalny urząd. Ile? Co łaska, czyli gdzieniegdzie nawet dziesięć złotych. Za wspólne żale i poszukiwanie pomocy w rozlicznych fundacjach i stowarzyszeniach, za szkolenia, które pomogą jej się odkręcić, zrozumieć i odnaleźć się w nowej roli - kilkanaście a nawet kilkadziesiąt złotych za godzinę. Matkobiznesy prześcigają się w ofercie: tu joga dla mam, tam spotkania z wybitną nianią lub równie wybitnym terapeutą, warsztaty opowiadania bajek, rysowania, gotowania pod nieletnie podniebienia. Brać wybierać. I oczywiście - płacić. Problem w tym, że z takiej oferty mogą skorzystać tylko niektóre mamy, bo tych kilkadziesiąt złotych miesięcznie przelicza się na pieluchy, buty czy inne niezbędności.
I na sam koniec: niestety kluby i fundacje najczęściej zamiast matki odkręcać od codzienności tylko ją dokręcają - wciskając do matczynych głów jak mogą stać się jeszcze lepszymi niewolnicami własnych dzieci.

28 września 2009

Matki heroiczne

Siostra ma problem wielkiego kalibru. W jej mieszkaniu rozpanoszyły się na dobre smoki i wilki. Siedzi taki jeden z drugim to na szafie, to w toalecie, czy w wentylacji, przez co biedne, przerażone dzieci nie mogą normalnie egzystować. Molik nawet siusiu zrobić nie mógł, bo co i raz z dziury nad muszlą toaletową wyłaniał się jakiś przerażający stwór. Potwory czyhają wszędzie i nic nie jest w stanie tego zmienić. Siostra już dawno porzuciła myśl przekonania pierworodnego, że to jego dziecięce urojenia i mógłby się wreszcie smarkacz jeden zebrać do kupy i popatrzeć na świat nieco bardziej realnie. Nie ma sensu, bo u znajomych bywa nawet gorzej. U syna przyjaciółki przez dłuższy czas pod oknem mieszkał dinozaur, córeczka znajomej miała wyimaginowane rodzeństwo co powodowało mocno krępujące sytuacje podczas spotkań z rodziną i znajomymi, a rodzona siostra Siostry również miała dosyć rozbudowaną wyobraźnię i nieufnie patrzyła we wszelkie otwory kanalizacyjne, z których a nuż COŚ wyskoczy lub wypełźnie. W mieszkaniach pojawiają się wyimaginowane postacie, które psocą, niszczą, straszą i są świetną wymówką dla małych, nieźle kombinujących główek. Trudno, trzeba się pogodzić, takie są prawa dziecięcego świata. Siostra zatem codziennie wkłada srebrzystą zbroję i godzinami walczy z potworami. Zaciągnięta przez Molika towarzyszy mu w ubikacji jedna ręką trzymając dłoń siedzącego syna, drugą odpędzając podstępne strachy. Tępiąc niechciane istoty z wojowniczym okrzykiem tłucze ręcznikiem ściany łazienki, pohukując wymiata je z ciemnych kątów, skrupulatnie nakleja fluorescencyjne gwiazdki nad łóżkiem w pokoju synów celem odpędzenia od śpiącego dziecka złych duchów.

Prawda jest taka że w kobiety wstępują potężne siły, kiedy stają się matkami. Na przykład Miejska Mama która jeszcze rok temu dziką paniką reagowała na najmniejszego pajączka dziś z zimną krwią zdejmuje kosmate wielonogi, które atakują znienacka szczękoczółkami jej syna. Ale to nie wszystko. Mamy są w stanie stawić czoła dużo większym wyzwaniom niż przed ciążą. Na przykład kończą studia, robią prawo jazdy, zdają podnoszące ich kwalifikacje certyfikaty. Nagle znajdują na to i czas i siły, choć w porównaniu z czasem minionym mają dużo gorsze możliwości.


Matka matce wilkiem

Jeden z producentów żywności dla dzieci wyliczył, że w pierwszym roku życia dziecka rodzice nie dosypiają 750 godzin. Fakt, nie jest łatwo, zwłaszcza jeśli do nocnych karmień i przewijań dochodzą kolki, uczulenia, infekcje, a czasem po prostu trudny charakter dziecka. Jak jest na prawdę wiedzą tylko te kobiety, które miały okazję przejść na własną rękę ten dziecięcy survival. Wiedzą i chętnie się tą wiedzą dzielą, licytując się która ma gorzej. Miejskiej Mamie też się zdarzało. Czasami było jej nawet przykro, że Młody, dziecko do czasu spolegliwe i zdolne do kompromisów, nie dał jej bardziej w kość, przez co nie mogła wejść do elitarnego klubu Matek Ekstremalnych. Synek raczej nie płakał (do czasu), nie terroryzował krzykiem kiedy umęczona matka szła do toalety czy próbowała wreszcie coś zjeść (do czasu), uprzejmie pozwalał się sobą zajmować osobom mniej lub bardziej znajomym, dzięki czemu Miejska Mama mogła odsapnąć (do czasu), kolek nie miał wcale, a apetyt miał na wszytko, byle dużo. I co to za macierzyństwo? O czym tu opowiadać?

Wzajemne wyznania matek, zwłaszcza matek kombatantek, a już szczególnie tych doświadczonych z klubu Matek Ekstremalnych, często mają uzdrawiającą moc. Bo oto świeżo upieczona matka dowiaduje się, że nie ją jedną dotknął tak los, że ząbki wreszcie przestaną maleństwu rosnąć, całonocne krzyki się znudzą, a nawet najbardziej oporny potomek musi kiedyś odespać nieprzespane godziny, nauczyć się samodzielnie jeść, chodzić, ubierać się, korzystać z toalety, a jak dobrze pójdzie, to po latach pójdzie sobie z domu, i może nawet podziękuje. Warto zatem spotykać się i rozmawiać.

Niestety, jest też ciemna strona macierzyństwa publicznego. Bo tak jak nikt nie pomoże, tak nikt nie może zaszkodzić tak, jak druga matka. Nie wiadomo, czy kwestia to zawiści, głupoty czy braku empatii. Jedno jest pewne - mamy długo nie mogą się pozbierać po spotkaniach z "życzliwymi" koleżankami, przyjaciółkami czy znajomymi. Nie chodzi nawet o wymianę informacji, tylko o to JAK to robią:

- Twój synek nie sypia? Mój pozwalał mi przespać całe noce.

- Nie je? Ma kolki? Mój wspaniale się chował. Może źle karmisz?

- Nie dajesz rady posprzątać domu?! Nie przesadzaj, przecież to tylko dziecko! Jak byłam z małą
w domu, to miałam na wszystko czas.

- Tarza się? Gryzie? Moje tak nigdy nie robiły.

- Nie mówi? Mój już w tym wieku...

- Twoje dziecko jest takie...

- Źle znosi podróże? Nie przesadzaj, dzieci w tym wieku lubią podróżować. Myśmy wtedy byli w..

Takie "życzliwe" rozmowy doprowadziły już niejedną mamę na granicę depresji, wprowadziły w stan nienawiści do własnej pociechy a zwłaszcza męża, który jakby nie było, jest odpowiedzialny za stan macierzyński. Bez sensu. Prawda jest taka, że "życzliwe" albo miały megawsparcie w postaci mamy, teściowej, niani trzymającej wartę przy łóżeczku dziecka, albo wróciły do pracy zanim droga pociecha pokazała pazurki, albo po prostu posiadają dzieci odchowane, często ponadprzedszkolne i im po prostu pamięć im się zatarła, o nieprzespanych nocach, nieterminowych rozwojach, przekreślonych planach wakacyjnych, niezrealizowanych w zaplanowanym czasie karierach, brzuchach obwisłych, dylematach zawodowo-rodzinnych. To tak jak z porodem - zapomina się to co niekomfortowe, a w pamięci zapadają tylko te wyjątkowe chwile.
Może to i dobrze. Inaczej, która z kobiet zdecydowałaby się na kolejne dziecko?

21 września 2009

Modna mama

- Tata kłuje bo ma brodę - skarżył się Molik matce wskazując na zarośniętego ojca. Po chwili zastanowienia dodał - Tata ma brodę i mama też ma brodę, na kolankach!- Wypowiedź starszej latorośli na dłuższą chwilę zaabsorbowała Siostrę i Szwagra, który zachodzili w głowę o co może chodzić synowi. Po dłuższej chwili znaleźli odpowiedź w postaci nieużywanej maszynki do golenia. Siostrze zrobiło się przykro. Bo nie dość, że czuje się zapyziała spędzając całe dnie opluwana i obsmarkiwana przez własne potomstwo, które nierzadko używa własnej matki jako ręcznika oraz chusteczki higienicznej na raz, to tak wygląda również w oczach własnego dziecka. Nie ona jedna ma problemy, żeby w codziennym pędzie za wiecznie potrzebującymi uwagi dziećmi znaleźć chwilę na pielęgnację swojej kobiecości. Pewna mama obdarzona pięknymi, aczkolwiek niesfornymi włosami całymi tygodniami ich nie myła, bo jej dwójka dzieci i wiecznie nieobecny, zapracowany mąż nie dawali jej szansy na ich wysuszenie. Inna, znana z nienagannego makijażu cienie do powiek zamieniła na cienie pod oczami. Dyrektorka handlowa znanej agencji reklamowej regularnie przed spotkaniami wpada do łazienki, żeby zmyć z bluzek czy żakietów łzy zapłakanego przedszkolaka, który chwilę wcześniej żegnał się z mamą. Z kolei kolekcjonerka butów od roku nie kupiła ani jednej pary, nie licząc wygodnych trampek. Bo i po co. Wózkowe marszobiegi trudno znieść na dwunastocentymetrowym obcasie.
Zastanawiające, skąd biorą się w telewizji czy pismach kobiecych mamy, które wyglądają jak gdyby chwilę wcześniej wyszły z pokazów mody. I to w roli modelek. W dziewiędziesięciudziewięciu procentach to robokopy działające non-stop w stanie wyższego uduchowienia z rozmazanym cud-uśmiechem (ewentualnie niemym przerażeniem w co bardziej drastycznych scenach), bezczelnie szeleszczące najmodniejszymi kreacjami, które nigdy się nie plamią. Tymczasem zwykłe mamy przyzwyczajone są do oślinionych bluzek, utytłanych spodni i spódnic, wymiętych bluz wyciągniętych z bagażnika wózka. Czasem mama codzienna staje się mamą piękną: pachnącą, modną i ponętną, taką w opiętej sukience i na obcasach. Ale to na krótko,
w ramach szczególnej potrzeby. Okoliczne matki Miejskiej Mamy, często kobiety atrakcyjne, do momentu posiadania dziecka defilowały niczym nimfy powabne, kobietki przez duże "K". Potem okres okołociążowy zmienił na jakiś czas ich przyzwyczajenia odzieżowe, poród dodał nieco tu, nieco tam do dziewczęcego dotąd ciała, i ulotne kobietki stały się kobietami, z pilną potrzebą wymienienia garderoby. Ale posiadanie dzieci zweryfikowało ich dotychczasowe potrzeby. Zamiast czółenek - sandał trampkiem wspierany, tuniki, koszulki i wygodne spodnie wyparły zwiewne sukienki i modne kreacje. W szafie zrobiło się jakoś luźniej, ale funkcjonalniej. Wystrzałowa sukienka jest, a owszem, ale czeka na specjalne okazje.
Tak samo zresztą jak wypełniony po brzegi kuferek z kosmetykami. Miejska Mama szybko podpatrzyła u swoich starszych macierzyńskim stażem znajomych, szybkie sposoby na zatuszowanie nieprzespanych nocy, błyskawiczne makijaże i niewyszukane fryzury (czasem, co ważne, nie wymagające nawet rozczesania włosów). Kąpiel zastąpił prysznic między jednym marudzeniem a drugim, a wizyta w salonie kosmetycznym sięgnęła rangi wakacji czy święta.



11 września 2009

Tłoczna samotność

- Czasami łapałam się na tym, że przez cały dzień nie powiedziałam ani jednego słowa - zwierzyła się ostatnio Miejskiej Mamie jedna z zaprzyjaźnionych rodzicielek, wspominając czarne chwile swojego wieloletniego macierzyństwa. Samotność, to jedna z najczęstszych maminych dolegliwości. Samotność dziwna, bo tłumna. Niby mamie cały czas towarzyszy potomek, lub nawet kilku, to jednak subiektywnie rzecz biorąc pozostaje sama ze sobą. Zwłaszcza intelektualnie.
- Gdybym komuś powiedziała, że spędzam prawie cały dzień z dwoma osobami, których jedyną rozrywką jest mówienie "halo" do pilota telewizorowego, to ludzie sądziliby że spędziłam czas w domu wariatów - tak Siostra podsumowała jeden z ostatnich dni w towarzystwie ukochanych synów.
Miejska Mama nie czuła się lepiej. Posiłkami odliczała godziny do powrotu Idealnego Taty, spotkań towarzyskich czy wizyt w Siostrzanym domu, myśląc o wyzwaniach jakim musiała sprostać w poprzednim życiu. Dawni znajomi pozostali na swoich miejscach pracując i żyjąc jak dawniej. Tymczasem w nowym świecie Mamy setki spotkań, projektów, wyzwań zastąpiły ćwiczenia mimiczne, przyrastające w przerażającym tempie stosy pieluch i godziny spacerów. Młody, zuch chłop, bystrzak w swojej kategorii wiekowej, robił co mógł żeby dotrzymać matce pola, ale kolejne rundy wystawiania przez niego języka, objawiania światu zdolności wokalnych, czy ślinotokowych bynajmniej nie wpływały na komfort psychiczny matki. Mimo dramatycznych prób utrzymania higieny lektur, podtrzymywania kontaktów i sztuki epistolograficznej, łamania języka nad językami i sporadycznego śledzenia losów kraju i świata Miejska Mama błądziła po pustyni intelektualnej i bezdrożach samotności.
Codziennie koło przy kole samotnie w tłumie innych matek przekraczała kilometry ulic, hektary parków i lasów z nadzieją znalezienia towarzystwa. Ale mijane mamy niechętnie odpowiadały na zaczepne uśmiechy, tępo goniąc do swoich obowiązków. To taka matczyna przypadłość: niechęć do naginania swoich planów. Tak jakby syneczek czy córuchna od czasu do czasu nie mogli, jak setki innych dzieci spać, spacerować, jeść w godzinach zbieżnych z rówieśnikami. Skazana na izolację przez własne potomstwo mama frustruje się, usycha i głupieje. A co najgorsze, wpada w obłęd myślenia, że tylko jej przytrafiają się takie nieszczęścia. Tymczasem każda z mam swoje dostaje i czy w ten czy w inny sposób jest naznaczana przez nową rolę.



10 września 2009

Pilnowaczkę/niainę zatrudnię

Ile kosztuje zdrowie, szczęście, rozwój dziecka? W stolicy nawet kilkanaście złotych. Na prowincji taniej - można znaleźć oferty już za pięć złotych. Tyle życzą sobie za godzinę doglądania dzieci studentki bez pleców i dorabiające do jałmużny z ZUSu emerytki, których liczne oferty rozwieszone są na okolicznych słupach i przystankach. Kompetencje? Niektóre wychowały swoje dzieci, jedne lepiej, inne gorzej. Część z nich miała młodsze rodzeństwo. Ale generalnie zbyt dużego doświadczenia raczej nie należy oczekiwać, skoro według portalu niania.pl statystyczna niania to 28 letnia kobieta , z dwu letnim stażem nianiowej pracy , która przez siedem godzin dziennie wypracowuje sobie 1700 zł miesięcznie.
Żeby zostać nianią nad Wisłą wystarczy mieć zapał, lub determinację,wolny czas i mieszkać w pobliżu dużej aglomeracji, gdzie żyją zdesperowane matki które chcą pogodzić pracę z macierzyństwem, albo szukają choć chwili przerwy w dwudziestoczterogodzinnej pracy mamy. Efekty można oglądać na ulicach i placach zabaw, albo wysłuchiwać lamentów znajomych. Miejska Mama ze zgrozą mija jordanki w których dzieci biegają samopas, a w tym czasie ich kilkudziesięcioletnie towarzyszki zabaw siedzą na ławkach pokazując sobie na wzajem zdjęcia wnuków. Świata poza nimi nie widza, i byłyby siedziały szczęśliwie oglądając tysięczne odcinki historii pięknych i bogatych, ale dorywczo pracują u jakiejś ambitnej zawodowo mamy, co by zyskać środki na prezenty dla wnucząt. Siostra zgrzyta zębami nad niania - parowozem: taszczy toto przed soba wózek z podopiecznym wydychając na niego kłęby papierosowego dymu. Są nianie, które uśmiechnięte i przekonywujące odbierają dzieci z rąk rodziców, powtarzając jak mantrę zalecenia pracodawców, po czym łamią zasady kierując się własna wygodą. I najlepsze: nianie niesłowne, nianie spekulantki. Miejska Mama nie raz słyszała historie o opiekunkach, które w ostatniej chwili, lub ledwie po krótkim okresie czasu giną bez śladu. U jednej znajomej niania pojawiła się raz. Następnego dnia zadzwoniła żeby poinformować że "nie tego się spodziewała" i zostawiła rodziców na lodzie.
Problem właśnie w wyobrażeniach. Polska niania, według badan najczęściej studentka, ma mglistą wersję o macierzyństwie: pobawić się w piaskownicy, przytulić, wyprowadzić na spacer, nakarmić tym co zostawią właściciele. I fajrant. Młode nianie, zazwyczaj jeszcze bezdzietne, chowały się bez kontaktu z Przerażającym Dwulatkiem, Pytalskim Półtaroroczniakiem, czy Niespełnarocznym Niechodem, co chodzić by chciał, ale mu nie wychodzi, tak jak sięganie po tonacomawtejchwliochotęacojestpozajegozasięgiem. Może być zatem dla nich szokiem skala ryku jaki może wydać z siebie taki mały człowiek, siłą jego małych rączek i umiejętność (zwłaszcza auto) destrukcji.
W Polsce nie przyjęło się wymaganie od niań przejścia odpowiednich szkoleń, legitymowania się odpowiednimi zaświadczeniami czy choćby obecności w ogólnodostępnych rejestrach. Niania ma być tania i bezproblemowa - w zasadzie nie niania a pilnowaczka, wyciszenie wrzutów sumienia zapracowanych rodziców, często pozbawionych możliwości upchnięcia swoich pociech w przedszkolach czy żłobkach. Na nic więc zdają się rządowe próby wprowadzenia ulg podatkowych dla rodziców zatrudniających opiekunów dla swoich dzieci (lepiej by zrboił zwiększając liczbę miejsc w przedszkolach i żłobkach). Polskie nianie działają w szarej strefie, gdzie im dobrze. Nie ma zbyt dużych wymagań, nie ma podatków, nie ma nadzoru. A jak się nie podoba, to dowidzenia. Klient się zawsze znajdzie.
Tymczasem na świecie już się nauczyli, jak pogodzić potrzeby pracujących matek z matkującymi pracownikami. Na przykład w Wielkiej Brytanii wymaga się ukończenia odpowiedniego kursu, przygotowującego przyszłych opiekunów do pracy. Ze zdziwieniem przekonała się o tym znajoma znajomej, która chowając w Cambridge własną latorośl postanowiła dorabiać opiekując się dziećmi sąsiadów. Żeby móc się spełnić zawodowo musiała udowodnić, że w jej rękach dzieci będą bezpieczne. W Polsce pozostaje zdać się na loterię nianiową, w której główną wygraną jest super niania, prawdziwy skarb dla rodziny (takie na szczęście też się zdarzają - kompetentne, kulturalne i zaangażowane) albo współpraca z inna mamą. Miejska Mama razem z Siostrą wprowadziły system dyżurowy - co jakiś czas podrzucają sobie dzieci, żeby zyskać choć chwilę wolności.

03 września 2009

Kroki milowe

Przychodzi taka chwila w życiu mamy, że jej wyjątkowe, delikatne dziecię zaczyna samo stawiać pierwsze kroki w wielkim świecie. I bynajmniej nie chodzi tu o naukę chodzenia, ale o samodzielność. Takich chwil jest kilka w czasie dorastania dzieci. Jedno je łączy: macierzyńska duma, ale jednocześnie łzy i poczucie "tracenia" dziecka.
Miejskiej Mamie serce się kraje za każdym razem jak z obserwuje Młodego pochłaniającego "normalne" jedzenie. Zuch chłopak, apetyt że nie można narzekać, ale gdzie ten chłopczyk zachłannie chwytający poporodowa pępowinę jaką są mleczne piersi? A samotny spacer z babcią? Dziecko wróciło rozradowane po godzinie, z zaskoczeniem zauważając, że nie było przy nim ani mamy ani taty. A będzie coraz trudniej. Najlepiej wie to Siostra, kiedy przeżywała psychiczne katusze, bo Molik, ukochany, pierworodny i niezwykle absorbujący syn szykował się na przedszkolaka.
Niczym były przygotowania do kolejnych obchodów wybuchu wielkiej wojny w porównaniu z szykowaniem Molika do przedszkola. Siostra z wypiekami na twarzy odhaczała kolejne pozycje z listy wyprawkowej, cmokając z niezadowoleniem na fanaberie przedszkolanek. Babcia, Dziadek, Ciotki, a nawet Wujkowie, jednym słowem cała rodzina zaangażowała się w ćwiczenie mówienia, jedzenia, spania na czas, czyli umiejętności niezbędnych prawdziwemu przedszkolakowi. Rodzice na zmianę chodzili na spotkania integracyjne żeby zmniejszyć traumę oddzielenia syna od matki, która jakby nie było spędzała z nim jak do tej pory każdą chwilę z jego trzyletniego życia. Wysiłek się opłacił. Molik po prostu nie mógł się doczekać całego dnia zabaw z innymi dziećmi.
Siostra przygotowana na łzy, wcieranie zasmarkanego nosa w mamine spodnie i dzikie tarzanie się przed bramą pierwszej w życiu małego placówki edukacyjnej z niepokojem obserwowała radosne okrzyki dziecka cieszącego się na nową przygodę. Pierwszego września z nadzieją na pełne emocji pożegnanie wyciągała ręce do syna, lecz ten ledwo kiwnął głową na pożegnanie, zrobił pa pa i wskoczył na rowerek ponaglając ojca co by się wziął w garść i odprowadził go wreszcie do przedszkola.
- Trudno, rozłąka mu dobrze zrobi. Jak wróci to się od niego nie będzie można odgonić - pomyślała. Godziny mijały i jak tylko wskazówki zegara doszły do godziny leżakowania (Molik nie śpi w domu, więc rodzice postanowili oszczędzić mu męki nudzenia się z kolegami i koleżankami na zbiorowym wypoczynku) czekała już pod bramą przedszkola. Wokół rodzice jej podobni tulili w ramionach łkające pociechy, odreagowujące kilkugodzinną rozłąkę z domem. Siostrze zrobiło się ciepło na duchu. Ochoczo wyciągnęła z torby przygotowane specjalnie na tę okazją prezent i okolicznościowe ciasteczko i zaczęła rozglądać się za pierworodnym. Molik znalazł się dopiero po dłuższej chwili. Nie chciał wyjść z przedszkola, bo świetnie się bawił. Interweniowała przedszkolanka, której zrobiło się żal Siostry.
- Prezent? Dla mnie? - zapytał na widok upominku i ciasteczka, zachodząc w głowę z jakiej to okazji.
- Jak było w przedszkolu? - spytała Siostra, czekając na litanię opowieści.
- Zupa była - odpowiedziała dziecko znudzonym tonem. I jakby tego było mało, dodało po chwili - Jutro nie odbieraj mnie tak wcześnie. Będę spał tutaj. Razem z innymi dziećmi.

26 sierpnia 2009

Tata mamą, czyli ojciec w akcji


Idealny Tata uwielbia swojego synka. To fakt. I prawdą jest również że świata nie widzi poza Miejską Mamą. Bezsprzecznie. Sielanka trwa przez cały tydzień, kiedy Idealny Tata wychodzi z domu żegnany przez żonę z synem na rękach i wraca do krzątającej się przy obiedzie ukochanej z radośnie gaworzącym Młodym. Po wspólnym obiedzie, urozmaiconym wzajemnymi opowieściami o minionym dniu, przygodach, spotkaniach, odkryciach panowie urządzają sobie męski wieczór, dzięki czemu Miejska Mama przez chwilę ma czas dla siebie. Idylla.
Problem zaczyna się kiedy nagromadzone pokłady uczuć ojcowskich zaczynają odciągać Idealnego Tatę od pracy, albo Miejska Mama zdesperowana rolą kobiety domowej, gryząca z rozpaczy ściany, znudzona, zmęczona, bądź po prostu z apetytem na dobrą zabawę, postanawia wyjść. Wówczas przychodzi czas na Dzień Ojców i Synów, przy którym najmroczniejsze koszmary to ledwo bajki dla niegrzecznych dzieci.
Teorię znają wszyscy: matka wychodzi, ojciec zostaje z dzieckiem, listą zadań na nadchodzący dzień, pół dnia, czy ledwie kilka godzin (zależnie od stopnia zaawansowania ojca niecodziennego), stertą rzeczy niezbędnych do przetrwania. I z telefonem. W ostatniej chwili Miejska Mama wygłasza pospieszny instruktarz jak przyrządzić kaszkę i podgrzać zupkę udzielony już na progu. A już po chwili w skowronkach, podskokach, gubiąc po drodze kolczyki, domalowując niemalowane od miesięcy oczy, pośpiesznie ścierając resztki śliny Młodego z bluzki, ukradkiem chowająca grzechotkę głębiej w czeluściach torebki wybiega z domu. Woooolnośśść!!!!!! Woooolnośććć! Cały świat jest piękny. Nie ważne czy wychodne spowodowane jest prozaiczną wizytą w supermarkecie celem zaprowiantowania rodziny, wizytą u lekarza, czy takimi fanaberiami jak godzina wytchnienia na basenie, u kosmetyczki, czy, hedonistyczne chwile spędzone z przyjaciółkami nad kieliszkiem wina - ważne, że na tylnym siedzeniu nie rechocze, ryczy, pochrapuje, ukochany syn. Miejska Mama trzy razy wracała się, żeby upewnić się, że pierworodny słodko śpi w domu.
Mijają upojne minuty, pojawiają się pierwsze wyrzuty sumienia i nerwowe zerknięcia na wyświetlacz telefonu. Nie dzwonili, znaczy się - radzą sobie. Miejska Mama ma chwilę słabości - może mnie nie potrzebują - ale po chwili przed oczami staja jej ostatnie dwadzieścia cztery godziny i dodaje gazu. Woooolnośśść! Wolnośooooć!
Czas płynie, przyjemności narastają proporcjonalnie do ich charakteru. Jest fajnie. Trzeba tak częściej, skoro sobie radzą. Minęły już przecież dwie godziny, a podczas ostatniej rozmowy Idealny Tata zachwalał Młodego, który w tle rozkosznie pokrzykiwał. Czujność Miejskiej Mamy słabnie. Powoli się rozluźnia, rozkoszuje, przestaje intensywnie myśleć o ukochanych facetach. I trach! - na wyświetlaczu telefonu cztery nieodebrane połączenia. Gdzie jesteś? Co robisz? On nie chce zasnąć? Co mu podać? - Idealny Tata wrzeszczy do słuchawki usiłując przekrzyczeć rozhisteryzowane dziecko.
Miejska Mama, przeistacza się w kierowcę bolidu, w kwadrans pokonuje dzielącą ją odległości, z piskiem parkuje pod domem, wbiega do windy nerwowo wciskając przyciski. Szybciej, szybciej. Za drzwiami wrzask lub niepokojąca cisza. Młody spuchnięty od płaczu łypie okiem. Jak tylko dostrzega mamę rozświetla się w łobuzerskim uśmiechu podszytym triumfem. Idealny Tata spięty, zmęczony, pokonany przez małego szantażystę. Obiadek zamiast deserku, deserek zamiast obiadku, spodenki tu bluzeczka tam, zabawki porozrzucane świadczące o nierównej walce. Miejskiej Mamie zostaje otrzeć łzy (zaczynając od zestresowanego męża), nakarmić, ogarnąć i wrócić do swojej codziennej rzeczywistości, czekając, aż Idealny Tata wejdzie w fazę bohaterów, bądź miejską Mamę znów poniesie w świat.


ps. Do tej pory nie udało się przekroczyć magicznych trzech godzin odosobnienia matki od dziecka.

12 sierpnia 2009

Przychodzi matka do lekarza


Prawdziwą sztuką jest przeżyć z dzieckiem kontakt z polską służbą zdrowia i nie zwariować. I nie chodzi tu bynajmniej o wadliwy system, wiecznie dziurawy budżet, czy mafię prywatnych lekarzy za wszelką cenę (wszelką cenę jaką może zapłacić zdesperowany rodzic) wciskających usługi swoje i swoich przyjaciół. Prawdziwym problemem są lekarze, którzy wiedzą najlepiej, w odróżnieniu od rodziców dziecka i innych lekarzy.
Miejska Mama jeszcze nie zwariowała, choć pół roku leczenia Młodego mocno nadwątliło jej zdrowie psychiczne.
Zaczęło się już w dniu narodzin. Młody, jeszcze siny i z głową w kształcie menhiru zdaje pierwszy państwowy egzamin: pediatra daje mu 10 na 10 w Skali Agpara. Dzień później okazuje się, że dziecko ma krwiaka w mózgu i wzmożone napięcie mięśniowe. Super specjalista neurolog, prywatnie oczywiście, stwierdza, że Młody może nie chodzić, a jeśli zacznie, to dość późno. Jego publiczny kolega po fachu potwierdza, że owszem, z Młodym fajnie nie jest, że trzeba leczyć i rehabilitować. Miejska Mama wspomagana przez d-w-i-e (prywatną i publiczną) rehabilitantki zmienia mieszkanie w mini salę rehabilitacyjną i zmienia życie Młodego w obóz treningowy. Kolejny lekarz, sprawdzony w bojach przy opiece nad siostrzeńcami, z którymi się nie cackał, nie straszył chorobami, nie kłuł nadmiernie, przy Młodym wymięka, chucha, dmucha i skazuje Miejską Mamę na społeczny niebyt - Młodemu może zaszkodzić wszystko. Atrakcją każdego spotkania rodzinnego staje się dywagowanie, czy Młody się pogorszył, czy polepszył, i że zawsze mogło być gorzej, "bo słyszałam, ze...".
Tymczasem według najnowszych cudów techniki, które mierzą, ważą, prześwietlają, naświetlają i wyświetlają całą prawdę o Młodym dziecko jest zdrowe. Mijają miesiące. Młody pod względem intensywności ćwiczeń może konkurować z olimpijczykami, ale uparcie odmawia rozwijania się jak swoi kuzyni i większość dzieci. Miejska Mama z nadzieją zastanawia się, że może wrodzona skromność nie pozwala dziecku podnieść głowy, ale neurolodzy, wspierani przez rehabilitantki nadal nie rokują polepszenia. Młody, dziecko idealne, niewywrotowiec, leży jak kłoda i tylko szczerzy się bezzębną paszczą do kolejnych medyków. Zdaniem ortopedów dziecko jest w stu procentach zdrowe, tylko rozwija się we własnym tempie. A że pręży się, wykręca, nie przewraca - widocznie ma tak być. Radość Miejskiej Mamy zostaje szybko stłamszona werdyktem internistów - ułomny jest, kaleka i tyle. I znów ćwiczenia, masaże, piłki, wałki, hamaki, nosidła, maty...
Od sześciu miesięcy Miejska Mama powoli zdobywa kolejne specjalizacje lekarskie i u każdego nowego specjalisty dowiaduje się o kolejnych ułomnościach syna, wysłuchuje o braku kompetencji lekarzy i uczy się stawiać własną diagnozę z rozbieżnych zaleceń medyków. A Młody się z tego wszystkiego cieszy, bo towarzystwo lubi i chociaż nie jest mu nudno.

10 sierpnia 2009

Pułapki natury (społecznej i nie tylko)


Kobieta - osobnik ludzki płci żeńskiej. Stworzony w tak przemyślny sposób, żeby w skutek mniejszej lub większej przyjemności z osobnikiem męskim móc produkować kolejnych ludzi. Ciało kobiety przez dziewięć miesięcy służy jako inkubator, karmiąc i chroniąc rozwijające się w niej życie, które rodzi się później niesamodzielne. I kolejne miesiące mijają, żeby wiecznie głodny, pragnący kontaktu i nieustannej opieki, młody człowiek mógł wreszcie stanąć na nogi. To jeszcze nie koniec - bo oprócz podstawowych umiejętności biologicznych nowy osobnik ludzki musi nauczyć się żyć w grupie, według zasad życia w danym społeczeństwie, żeby potrafić przetrwać wśród podobnych jemu. I znów kobieta (tym razem już zależnie do partnera) targa swoje dziecko ze sobą po świecie, uczy je mówić, patrzeć, komunikować się z innymi i być w świecie. Praca ta bywa niewdzięczna, bo kobiecie zwykle za to nie podziękują, a jeszcze zwyzywają, że nie potrafi, że popełnia błędy, że co narzeka na zmęczenie, skoro ma tak skonstruowaną naturę, to widocznie musi i koniec dyskusji.

Lata temu kobiety zbuntowały się. Miały dość ciągłego podporządkowania się mężczyznom, wysłuchiwania ich barwnych przygód, ograniczenia dostępu do wiedzy i władzy. Nielicznym udało się sięgnąć pozycji należnym mężczyznom. Własną pracą, wysiłkiem, dzięki wielu wyrzeczeniom i, co najważniejsze, predyspozycjom, spełniły swoje marzenia, pokazując pozostałym kobietom, że można. Potem kolejne wojny, brak mężczyzn do pracy przy typowo męskich zajęciach, doprowadziły do upowszechnienia przejmowanych przez kobiety ról. Tak im się to spodobało, że zaczęły na wszelkie sposoby walczyć o równouprawnienie. Chciały móc decydować o swoim losie, utrzymaniu, edukacji. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jeden szkopuł: płeć. Bo kobieta równouprawniona (mniej lub bardziej, zależnie od punktu widzenia) ma oprócz zdobycznych, typowo męskich możliwości, obowiązki nałożone jej przez biologię. Jedyny wybór to być czy nie być matką. Strzał w kolano: jako wyzwolona kobieta mam prawo być stuprocentowym mężczyzną, ale nie oznacza to rezygnacji z biologii kobiety. Kobiety zmuszone są więc do trudnych wyborów: spełnić się jako pełnoprawny obywatel, jako matka, czy łączyć obie te rzeczy, de facto pracując na dwieście procent. A te które dzieci mieć nie chcą, muszą znosić spojrzenia pełne współczucia, że nie mogą rodzić, przez co nie są w pełni kobietami, albo są szkalowane jako egoistyczne karierowiczki.

Na pewno są mamy, które z opieki nad własnym dzieckiem rezygnują z powodów ambicjonalnych - bo bardziej spełniają się w pracy niż przy dziecku. I wolno im, chwała im za to, że potrafią przyznać się do tego przed samymi sobą. Właśnie o to walczyły nasze prababki.

Są też takie, które doskonale radzą sobie łącząc obie role. Niektóre nie mają wyjścia i w imię finansów rodzinnych zmuszone są porzucić maluchy, żeby móc im zapewnić utrzymanie.

W obu przypadkach matki zwykle do pomocy mają osoby trzecie czy instytucje. A co z matkami, które postanawiają na własne barki wziąć swoje macierzyństwo, często mnogie i skupić się tylko na tym? Tym należy przykleić łatkę i wytykać palcami.

Z obserwacji Miejskiej Mamy wynika, że wiele kobiet rezygnuje z siedzenia z dzieckiem w domu, bo boją się pręgierza społecznego. Te bardziej ambitne mogą przecież czas między podcieraniem pupy i gotowaniem obiadku zużytkować na robienie czegoś dla siebie. Ale mimo to często boją się zaryzykować, bo w naszym społeczeństwie świadome poświęcenie się wychowaniu dziecka, to coś gorszego, wstydliwego dla kobiety. Pilnowanie czy młody człowiek prosto rośnie, obserwowanie go, dbałość o jego słowa, zabawy, spotkania, jest niżej oceniane niż praca w biurze, kariera w banku, czy pełne przygód życie na topie. Opiekunka do dzieci, niania to praca dorywcza, zapchajdziura budżetowa dla studentek lub młodych emerytek, które w ten sposób mogą dorobić.

Kobiety wywalczyły sobie swobodę przejmowania ról. Ale wybór obowiązków męskich był krokiem tylko w jedną stronę. Bez odwrotu. Bez rezygnacji z roli matki. Jedyne co kobiety mogą dziś z tą wiedzą zrobić, to decyzję o dalszym losie macierzyństwo/kariera/wszystko na raz podejmować świadomie, nie oglądając się na otoczenie.

Miejska Mama wybrała. Od września będzie stuprocentową mamą na wychowawczym.
I codziennie będzie się budzić z wyrzutami sumienia że jest pasożytem społecznym, będzie się musiała tłumaczyć z wrodzonego lenistwa przed znajomymi i odpierać ataki rodziny, że się uwstecznia, ponieważ nie zarabia sama na siebie.

26 lipca 2009

Święto chaosu


Kinderbal, to taki bal nie dla mamy a dla jej dziecka. I warto o tym pamiętać przyjmując zaproszenie.

Czasami mama po prostu musi. Nie lubi, nie chce, zapiera się rękoma i nogami, ale idzie, bo jakaś inna mama pod presją potomstwa, z braku pomysłu na zabicie czasu, czy z czystej desperacji, żeby jej własne dzieci nie rozniosły domu postanawia urządzić Kinderbal - święto chaosu, celebracja zniszczenia, wrzasków, pisków, zenit dziecięcej euforii.
Pokrótce impreza wygląda następująco: obrusy co to się nie plamią, kotłowanina strzępów balonów, zmiętych czapeczek, serpentyn i papierowych trąbek, rozgniecione ciasteczka, paluszki, popcorn wdeptany w podłogę i dywany, stoły, fronty szafek lepkie od kolorowych bąbelkowych świństw ukochanych przez nieletnich. Na kinderbalach zawsze musi być jedzenie na tyle słodkie i mażące się, żeby zdołało się przylepić do spodni, bluzek i nowych obić.
A w tym wszystkim mamy heroicznie usiłujące zapanować nad mnożącymi się, wszędobylskimi łapkami. Co sprawniejsze rodzicielki potrafią z uśmiechem na ustach, nie przerywając rozmowy z inną mamą, pochwycić w locie spadające z krzesła dziecię, rozdzielić pracowicie starających wyłupić sobie oczy chłopców, dyskretnie wytrzeć chusteczką resztki niestrawionego tortu. A co najciekawsze - mamy wydają się nie dostrzegać, że tuż przy nich kilkunastoosobowa banda kilkulatków robi to, za co ich starsi koledzy mają przymusowe spotkanie z przedstawicielem władzy.
Oprócz zamachu na słuch, smak i zapach osoby wybierające się na kinderbal muszą liczyć się z atrakcjami w postaci obecności matek małych potworów, które swoje koszmarne dzieci z chęcią wpuszczają w grupę rówieśników, licząc podstępnie na to, że dzieci same się pozabijają. Przeżyciem może być również spotkanie z typem "mamuśki" ochoczo dzielącej się przeżyciami własnego macierzyństwa (obowiązkowo popartymi bogatym materiałem fotograficznym).
Jednak matki, które bohatersko przetrwają całą imprezę czeka wielka nagroda - absolutne szczęście w oczach własnych dzieci, które dzierżąc w łapkach podprowadzony imprezowy balonik grzecznie wracają do domu i natychmiast idą spać. A wtedy może się zacząć impreza ich mam...