16 lipca 2010

Żony Swoich Mężów

Przekleństwem bycia etatową matką jest nieustające pytanie: a czym zajmuje się twój mąż. No bo niby o co takiego dziecioroba zapytać, kiedy jej cały świat to piaskownica, pieluchy, pranie, prasowanie i domu pielęgnowanie. Nie zarabia to, a jak już nawet, to pewnie jej ledwo na waciki starcza. Zainteresowań zapewne nie ma – wiadomo, dzieci, ale faceta fajnego złapała. Ciekawe, co robi?

Niestety dla niektórych status zawodowy męża, jego osobowość, jest wyznacznikiem, czy warto z taką matką rozmawiać, czy nie. Straszne? A może być jeszcze gorzej, kiedy sam mąż zapomina, że zamiast idealnej żony ze Stepford, stojącej w cieniu blasku męża i będącej jego ozdobą ma partnerkę życiową. Że zamiast darmowej pomocy domowej i oddanej niani mieszka z nim kobieta, które ma swoje potrzeby, ambicje i marzenia.

Ja zarabiam, ja tu rządzę. Zobacz kochanie, jakim jestem dobrym mężem, oddaję ci całą pensję. No grzeczna dziewczynka, jak ładnie domem zarządza. Moja żona to wysportowana musi być, radosna, aktywna, bo przecież w dużej mierze od tego zależy moje samopoczucie, mnie mężczyzny idealnego. Nie, nie mogę się dziś zająć dziećmi, zmęczony jestem, zrozum, do trzeciej w nocy układałem pasjansa, przecież muszę jakoś odreagować. Poradzisz sobie? no, zuch kobieta!

Żona Swojego Męża nie okazuje słabości, bo męża to zasmuca i niepokoi. Nie prosi o pomoc, bo mąż jest zajęty. Wyspana i pachnąca wpierw usypia syna, potem układa do snu ukochanego męża. Jest wykształcona, bo wstyd mieć nieuka przy boku. Aktywna – ukończyła wiele kursów – mile widziany masaż, szkoła kosmetyczna czy pół roku na dekoracji wnętrz. No i koniecznie jakieś hobby, byle twórcze. Musi się mieć czym zająć, kiedy idealny mąż zamienia się w okienko mailowe.

15 lipca 2010

Fetysz

Są takie sytuacji w życiu rodziców, gdy krew tężeje, ręce drżą, pot perlisty wilży czoła, ale mimo że nerwy mają napięte do granic możliwości, są w stanie pójść choćby na koniec świata, skoczyć w ogień, czy w najgłębsze czeluści. I nie jest to tylko strach o zdrowie i życie potomstwa. Bezcenne są również „niuniusie” dzieci. Powiedzmy szczerze – rodzicami często rządzą rzeczy najmłodszych.

Nie ważne czy będzie to ukochany króliczek, po którego trzeba się wracać trzydzieści kilometrów z sercem na ramieniu gryząc się czy jest nadal tam, gdzie był widziany po raz ostatni, czy bezcenny samochodzik, który, o zgrozo zakleszczył się gdzieś w czeluściach rodzinnego auta, pędzącego po autostradzie albo smoczek – wszystkie te przedmioty są najważniejsze na świecie dla najmłodszych i ich zniknięcie równa się absolutnej katastrofie. Dlatego co bardziej przemyślne mamy inwestują w dublety ulubionych zabawek. Ba, Miejska Mama zna przypadki, kiedy zdesperowani rodzice jeździli po całym mieście szukając kopi chomika, który zdechł.

Miejska Mama też już wie, jak rzeczy rządzą światem. Młody zafundował jej tę bezcenne doświadczenie kiedy ukochana zielona łopatka zniknęła w czeluściach ulicznej studzienki kanalizacyjnej. Młody, wiedziony dziecięcą ciekawością sam ja tam wrzucił. Zawód w oczach dziecka, które oczekiwało że mama odzyska łopatkę boli Miejską Mamę po dziś dzień.

11 lipca 2010

Postulat urzędowy

Rodzice etatowi mają to nieszczęście, że siedzą w domu, a w związku z tym, logicznie muszą wziąć na siebie większość spraw do załatwienia, od zakupów zaczynając po urzędy kończąc. I właśnie te ostatnie są prawdziwym wyzwaniem dla rodziców pociech w wieku przed przedszkolnym. Bo jak tu takiemu wytłumaczyć, że trzeba wystać swoje w strasznie nudnej kolejce, tylko po to, żeby jakaś znudzona pani postawiła pieczątkę i wykonała mistrzostwo grafologiczne w postaci nieczytelnego podpisu. Niemowlęta wściekają się w wózkach bo duszno, półroczniaki chcą wszystkiego dotykać i smakować, a dzieciaki od roku w górę chodzą na rzęsach na zmianę zalewając się łzami. Załatwienie jakichkolwiek opłat, pozwoleń, odwołań, meldunków i innych urzędowych spraw to prawdziwy koszmar. A niestety z nianią czy przychylną babcią ostatnio różnie bywa.
Dlatego Miejska Mama apeluje – niech w każdym urzędzie będzie kącik dla dziecka, gdzie przyszłe panie urzędniczki i panowie urzędnicy w ramach stażu odpracują choć dwa tygodnie. Niech na własnej skórze przekonają się, jak trudno poradzić sobie z takim berbeciem. Matki szybko załatwią swoje sprawy a przyszli biurokraci może dwa razy pomyślą, zanim karcącym okiem będą spoglądać na interesantów z wózkami. Inną możliwością jest wprowadzenie jednego, wystarczy, okienka dla „trudnych” klientów. Oprócz rodziców z takiego rozwiązania z pewnością ucieszą się kobiety w ciąży i inwalidzi.

10 lipca 2010

Podróże kształcą

Miejska Mama przeprasza za dłuższą absencję, ale działo się, działo. Jako gorąca propagatorka podróżowania z dziećmi, wsiadła ostatnio z rodziną do pociągu nie byle jakiego, a dokładnie relacji Warszawa-Berlin, żeby w stolicy niegdysiejszego mocarstwa spędzić kilka dni. Berlin miejsce cudne, również dla rodziców z dziećmi, bo wózkiem niemal wszędzie da się podjechać (chyba że windy komunikacyjne nie działają), parków mają co niemiara, a i placów zabaw, choć do polskich im daleko, nie zabraknie. A na upał – boskie fontanny – Młody żadnej nie przepuścił.
Ale żeby do stolicy Niemiec dojechać, swoje trzeba przejść, a w zasadzie – przenosić. Bo kolejowa infrastruktura wózkowa w Polsce woła o pomstę do nieba.
Zabawa zaczyna się na dworcu Warszawa Centralna, gdzie z wózkiem dojechać nie łatwo. Zamiast wind – ruchome schody. Nie mówiąc już o przejściach podziemnych, które w udogodnienia dla pojazdów kołowych nie zostały wyposażone. Wsiąść do pociągu można, owszem, ale pod warunkiem, że ma się męża pod bokiem albo usłużnego współpasażera o barach jak Pudzian. Zwózkowane matki muszą bowiem pokonać nie tylko przepaść bezgraniczną miedzy peronem a pociągiem i strome schodki, to jeszcze brodą chyba, powinny powstrzymywać sobie drzwi w przejściu do głębi wagonu, albo przepychać je dzieckiem. I co najważniejsze – jak pociągiem to tylko z wózkiem typu parasolka, bo innych nie da rady wepchnąć do wagonu.
Pomieszczenia dla matki z dzieckiem w pociągu nie ma. Widocznie dziecioroby same sobie mają radzić, przewijając zakupkane pupy w przedziale, doprowadzając do torsji jedzących jajka na twardo współpasażerów. O kącie do zabaw z dziećmi tylko marzyć można. A wystarczyłoby np. W Warsie wstawić kojec z piłkami, stoliczek z papierem i rodzice z chęcią przesiedzieliby tam całą podróż, nabijając przy okazji warsową kasę. Ale jakoś na to nikt jeszcze nie wpadł. A co do możliwości podgrzania jedzenia dla dzieci, to wszystko zależy od uroku własnego i humoru kolejowej bufetowej.
Mimo tych wszystkich utrudnień Miejska Mama wraz z Młodym z podróży po szynach nie zrezygnuje. Z pociągu świat wygląda inaczej i zawsze można liczyć na jakieś przygody. A brak udogodnień można rozwiązać poszukiwaniem tymczasowo wolnego przedziału dla dziecka i używaniem korytarzy jako wybiegu dla nieletnich. Trudno, z pewnością nie wszyscy pasażerowie będą szczęśliwi, kiedy niespełna metr od ziemi mała paszczęka rozklei się na drzwiach i zastuka piąstką do każdego przedziału, ale chyba lepsze to od mordęgi kilkugodzinnego wycia.
Ale żeby nie było tylko na polskie koleje, to jeszcze słów kilka o podróżowaniu samolotem, a dokładniej – o lotniskach. Młody, maniak samolotowy, wybrał się z rodzicami na spacer na świeżo remontowane lotnisko, dumnie noszące nazwę jednego z polskich kompozytorów. No ładnie jest, dużo szkła, wygodne krzesełka, automatyczna odprawa, restauracje jakich tylko dusza zapragnie, czyściutkie toalety i...jeden, jedyny, na całe dwa terminale pokój dla rodziców z dziećmi... W dodatku tak sprytnie ukryty, że tylko nieliczni pracownicy wiedzą, dokąd kierować podróżnych. Może to i lepiej, bo chwalić nie ma się zbytnio czym.