10 grudnia 2012

Upadek matki

Miejska Mama zaczyna kolejny tydzień aresztu domowego. Nikogo nie skrzywdziła. Niczemu się nie sprzeniewierzyła. Nie kłamała, nie kradła, nie łamała prawa w żaden sobie wiadomy sposób. Miejska Mama siedzi za niewinność. A jakby tego było mało pół godziny temu Najwyższa Instancja orzekła – wyrok podwajamy a zawiasy w zapasie. Oznacza to, ze przez co najmniej dwa tygodnie świat Miejskiej Mamy ograniczy się do kilkudziesięciu metrów dzielonych non-stop z dwójką chorych, znudzonych i stęsknionych rówieśników, własnych dzieci. A żeby za łatwo nie było, sama siedzi z termometrem w ręku i paczką własnych lekarstw w kieszeni. Tak, sezon chorobowy z pewnością można uznać za rozpoczęty. Ostatnie dni, wyglądały mniej więcej tak:

Dzień pierwszy. 
Młoda z temperaturą. Młody pluje płucami. Ok, jest źle, ale chociaż można ogarnąć się w domu.

Dzień drugi. 
Dobra, nie można, bo Młode się tłuką lub marudzą, jeśli się nimi nie zająć. Będzie brudna, ale chociaż się popracuje nocą. Idealny Tata wyjechał, więc wieczory można spożytkować z klawiaturą w ręku.

Dzień trzeci.
Z pracy nici. Miejska Mama pada na twarz dziennym maratonie między puzzlami, książeczkami, pięcioposiłkowymi dobami karmienia, podawaniem lekarstw (a Młodsza nie lubi, oj, nie lubi), odchlewianiem domu zanim dzieci pójdą spać a mąż wróci. W dodatku zaraza wgryza się w matczyne ciało. Laptop zmienia się więc w poduszkę, zwłaszcza, że pora dziecięcych lekarstw dzieli noc na maleńkie odcinki snu. 

Dzień czwarty. 
Miejska ma dość ale nadal czuje że powinna. Kolejna próba odpalenia komputera nocą. 

Dzień piąty. 
Miejska Mama ma dość i leży na kanapie. Nie ma złudzeń. Nie ma sił. Dzieci krążą jak sępy wokół. Potykają się o rozstawione krzesła (no bawimy się w pociąg, nie?), przewracają o pudła (mamusia przytargała pod kanapę mega karton, żeby Młode skupić w jednym miejscu – no i mamy czołg), jedzą co chcą (byle szybciej, byle nie brudziło, byle zjadły). Jedyny wyjątek od kompletnego upadku – lekarstwa nadal podaję z żelazna konsekwencją. To jedyna nadzieja. Komputer umarł. Młode wsadziły gdzieś zasilacz.

Dzień szósty. 
Kanapa odpada. Dzieci skaczą po niej i po zwłokach, które ją zajmują. Pudła się znudziły. Krzesła zbyt niebezpieczne. Młoda się rozochociła i trzeba się podrywać, żeby łapać ją w locie. Mąż w delegacji. Miejska Mama rozważa jak silna jest miłość i cierpliwość matki i odpowiedzialność za drugiego człowieka. Na wszelki wypadek, żeby nie tracić argumentów nie mierzy temperatury własnej – może samo przejdzie.

Dzień siódmy. 
W domu panuje syf. Idealnych Świąt w tym roku nie będzie. Zasłony i okna poczekają do Wielkanocy. Na szczęście Gwiazdka rozgrywa się po ciemku. Prezenty – owszem, będą, bo Mikołaj się scyfryzował i wystarczy mu ekran komputera. Mąż wrócił z delegacji i ma własny zasilacz. 

Dzień ósmy. 
Młoda ma się nieco lepiej. Przykleja się do okna i wrzeszczy, ze chce bałwana lepić. Miejska mama powoli dochodzi do siebie. Nawet ma na tyle głosu, żeby zadzwonić do przychodni i wezwać lekarza. Młody wyszedł z jednej zarazy, ale drugą podłapał od siostry. Szykuje się kolejny tydzień odsiadki. Na szczęście Idealny Tata nie zdążył się zarazić – znów wyjechał, więc choroba powinna go ominąć.

15 listopada 2012

Wilkołaki

Wieczór przychodzi zawsze za późno. Po kilkunastu godzinach opieki nad dziećmi i ogarnianiu domowych obowiązków są już zmęczone. Każda kolejna niewykorzystana właściwie godzina zbliżająca je do końca dnia – siódma przechodząca w dziewiątą, dziewiąta w jedenastą - to strata.. Nocne Matki są jak wilkołaki.
Za dnia nie do rozpoznania w tłumie. Przepychają się ulicami ciągnąc za sobą dzieci. Truchtem przebiegają przez supermarket z koszykiem zawierającym dzisiejszy obiad, kolację i co najmniej jutrzejsze śniadanie. Na zmianę szorują podłogi i umorusane twarze. Pracują na śmiesznych etatach, byle móc ogarnąć rodzinę. Zakopane w rachunkach, urzędowych pismach, kwitach z pralni i absurdalnych ankietach z placówek edukacyjnych.
Kiedy zapada zmierzch Nocne Matki się stroszą. Gdzieś między lodówką a wanną z pluskającymi dziećmi zaczynają gubić miniony dzień. Szybciej, szybciej – byle zakryć już zasypiające ciałka i móc się do końca przepoczwarzyć. Kiedy w domu zapada cisza do głosu dochodzi druga natura Nocnych Matek. Wreszcie mają czas dla siebie. Wreszcie stają się „równorzędnymi” koleżankami kobiet, które za dnia miały czas dla siebie. Przecież one też maja swoje plany, ambicje i cele. W blasku księżyca, w amoku, stukają w klawiaturę, szyją, malują, projektują, planują. Nie, mężu, nie podchodź! Jeszcze noc młoda. Ciiii dzieci, nie płaczcie, tatuś was przytuli. Nocne Matki pracują jak szalone. Noc jest krótka. Trzeba spieszyć z pracą, żeby zdążyć złapać chodź kilka godzin snu. By rano znów nakarmić rodzinę.


12 listopada 2012

Świat na opak

To się Miejska wkurzyła, nie ma co. Bo obłudy nie lubi. Nie trawi kolorowych nalepek, zza których trudno zobaczyć co tak na prawdę jest w środku. I fałszywej skromności tez nie lubi. Bo skromna nie jest i nigdy nie była.
A co boli – boli, że żeby w tym chorym kraju zyskać akceptację, zostać docenionym trzeba się przekreślić, postawić niby to po drugiej stronie, zaprzeczyć samej sobie. Być matką akceptowalną to być matką pod prąd: niegrzeczną mamuśka, niedoskonałą rodzicielką, zbuntowaną matroną. Patrzcie na mnie – jestem dużo lepsza niż wy, normalne matki, bo gorsza, a co najważniejsze – świadoma swoich minusów, które tak naprawdę plusami są. Określam się przez zaprzeczenie żeby zaistnieć. Pokazać, że są matki i matki. I po co?
Nie dzielmy się, nie metkujmy, nie podpuszczajmy. Działajmy razem, wspierając się wzajemnie i akceptując – bądźmy sobą, takimi jakimi jesteśmy. I nie epatujmy, co by innych matek nie wkurzać.

ps. A wiecie, co wkurza najbardziej – że nadal jest w matkach tyle kompleksów i miotania się między rolami, że muszą się wciąż i na nowo metkować.

09 listopada 2012

Dajesz Mamuśka, dajesz!

Przychodzi taki smutny dzień w życiu rodzica, a zwłaszcza matki, że zauważa co dziecko zrobiło z jego ciałem. Brzuszek, który miał zniknąć po porodzie, ma się jak najlepiej. Fałda tu, falda tam, ziemista cera, wory pod oczami. Ot Matka Polka w całej okazałości. Ojciec Polak też nieświeży, i z lekka obły – dziewięć miesięcy wspierania małżonki w zachciankach kulinarnych robi swoje. Plus kolejne kilkaset dni zarwanych nocy i stresu około noworodkowego. Efekt – oczywisty.
No więc ta Matka Polka z Mężem Polakiem, w wyniku:
  • dyskomfortu własnego
  • marudzenia bliskich
  • nagonki medialnej (seksi mamy i inne fit faszystki)
zaczyna walczyć o mniejszy rozmiar i zdrowy wygląd. Jeśli dysponuje tylko odpowiednimi funduszami, sposobów na mniej lub bardziej przyjemne odzyskiwanie sylwetki, ma bez liku. Decydując się na zajęcia poza domem zyskuje dodatkowo masaż psychiczny w postaci czasu bez dzieci. Same plusy.
Jednak, co, jeśli z takich czy innych powodów rodzic, zwłaszcza ten domowy, skazany jest na walkę o nadmiar jednostek miary w warunkach domowych, a w dodatku w towarzystwie nieletnich?
Miejska Mama postanowiła prześledzić ten problem doświadczalnie, na własnym ciele.
Początki były zachęcające. Wystarczyło przeczesać internet, wypytać znajome matki, które mimo że prowadzą domowe przedszkole nadal mogą brać udział w sesjach reklamowych. Może nie koniecznie jako modelki Victoria's Secret ale zawsze można je pod kampanię Dove podciągnąć.
Następnie Miejska Mama nocami, po uśpieniu obu potworów, zanurzała się lekturze poradników fit i ze zdziwieniem, a czasem przerażeniem podglądała na you tube do czego ludzie są zdolni w walce o ucieleśnienie kanonów piękna.
Zdrowy rozsądek i oszczędność czasu pomogły wybrać odpowiedni dla etatowego rodzica zestaw ćwiczeń. I się zaczęło!
Pierwszego dnia poszło łatwo. Gorzej nocą, kiedy Miejska Mama zdała sobie sprawę, że istnieją pewne mięśnie, o których dawno zapomniała. Drugiego dnia poranne ćwiczenia zmieniły się w sesję wieczorną – bo dzięki temu ćwiczyć może też Idealny Tata. Nie ćwiczył. W oczekiwaniu na rozciąganie mięśni Miejska Mama zasnęła na kanapie. Zmęczenie wzięło górę nad ambicjami. Trzeciego dnia, wróciła koncepcja ćwiczeń porannych. I tu pojawiło się małe utrudnienie. Młoda, słusznie przekonana, że omija ja jakaś niezła zabawa, zaprotestowała przeciwko porannej drzemce. Będzie ćwiczyć z mamusią. I od tej pory Miejska Mama katuje ciało z przeszczęśliwą córką siedzącą jej na brzuchu. Da się? A jak!

23 października 2012

I nie bała się pani? Przecież tam są zarazki?!


Podróże kształcą. Zwłaszcza te dalekie. Czasem nauka jest bolesna, nawet bardzo. Bo trudno chłonąć obcość nie pozwalając jej wpływać na siebie. I nie tylko sposób zachowania innych, odmienny klimat, jedzenie czy florę bakteryjną chodzi. Im dalej od ojczyzny tym trudniej. Zwłaszcza z dziećmi.
Tysiące kilometrów od domu zwykła infekcja staje się wyzwaniem. Czy uda się nam znaleźć lekarza? Czy on się zna na leczeniu dzieci? Czy nas zrozumie? Jakie leki poda?
I ci ludzie! Czego oni od nas chcą. Nie, nie mogą dotykać moich dzieci! Nie, nie wolno ci się bawić z małymi tubylcami. Oni mogą być chorzy, wrogo nastawieni, możesz nie rozumieć ich zwyczajów. I co wtedy?
Posiłek nie przypomina w niczym schabowego z ziemniakami i marchewką z groszkiem, a młode nieufnie podchodzą do nowości. Ile można wytrzymać o suchym chlebie i wodzie. I ta woda? Czy rzeczywiście była przebadana? Czy dziecko nie dostanie ameby czy innego syfu? I to w podróży?! Sraczka przy wielogodzinnej jeździe samochodem, autobusem, pociągiem czy nawet lot samolotem jawią się jak jakiś koszmar.
Lęki sprzed podróży płynnie przechodzą w strach. A strach z czasem staje się coraz mniejszy, aż zmienia się w rutynę. Potem jest już tylko lepiej. Każdy kolejny dzień przynosi nowe doświadczenia, dzieci się cieszą, rodzice adaptują. Twarde założenia z okresu planowania podróży stają się jeśli nie śmieszne to nierealne bądź nie ważne. Smoczek Młodej ciągnie się po ziemi. Młody je co prawda mytymi i dezynfekowanymi rękoma, ale z talerza, który w naszym świecie powinien był wrócić do zmywarki. Mistyczne, krwiopijne komary, roznoszące zagładę kurczą się i jakoś oswajają. Z dnia na dzień wyzwanie jakim miał być pobyt DALEKO ustępuje miejsca monotonii. I wówczas nagle trzeba znowu wracać. I odnaleźć na nowo w rzeczywistości, która z perspektywy pobytu po drugiej stronie globu, jawi się dość histerycznie.
Miejska Mama ogłasza powrót do domu.

10 września 2012

Przychodzi matka do lekarza...

Znacie? Na pewno! Koszmar urzeczywistniony. I nie ważne czy z prywatną czy publiczną służbą zdrowia. Standardy obsługi czy długości kolejek to tylko ozdobniki rozróżniające i nieszczególnie istotne. Bo meritum problemu to kompetencja i skłonność do szybkiego oceniania rodziców.
Ból pierwszy – ilu lekarzy tyle opinii. Miejska Mama nie należy do fanatycznych wielbicieli konsultacji i raczej z tym samym się po klinikach nie włóczy, ale...I pediatra i dermatolog i ortopeda - i kogo tylko los na drodze postawi – wszyscy oni mają inne opinie na temat dolegliwości (lub nawet samych sposobów pielęgnacji) dziecka. Smarować, nie smarować. Leczyć, przeczekać. Trzeba na prawdę sporej asertywności i zdrowego rozsądku (i czasu na wnikliwą obserwację własnego dziecka) żeby wybrnąć z tej informacyjnej jatki bez szwanku (zwłaszcza dla dziecka). Z doświadczenia Miejskiej Mamy wynika, ze na prawdę rzeczowi i skuteczni są ci medycy, co posiadają własne dzieci w zbliżonym do ich pacjentów wieku.  Potrzebną wiedzę przerobili „na żywca” wiec są wiarygodni.
Ból drugi – chowamy lekomanów. Bo na prawdę ze świecą szukać lekarzy (na szczęście Miejska Mama takiego trafiła) co nie wydzierają bloczka z receptami z szybkością światła. Domowa apteczka tylko puchnie coraz bardziej, portfel chudnie, a leki przeterminują się. A wystarczyłoby czasami po prostu zapytać: drogi Rodzicu, a co masz w domu?
Ból trzeci – nie ważne, ile masz dzieci. Nie ważne, przy chowaniu ilu brałeś udział. I Tak Się Nie Znasz! To przez Ciebie choruje dziecko, bo je wietrzysz (ma ktoś nieletniego  morsa? Bo Miejska Mama w rodzinie ma i sama czasami marznie patrząc na dziecko, które de facto rzadko musi się leczyć).  Twoją winą jest że się przewróciło, bo nie dopilnowałeś. Nie, nie są możliwe objawy jakie opisujesz, bo tego w książkach nie ma (to ulubiona pozycja Miejskiej Mamy). Zasada jest prosta: ponieważ mamy mało czasu na pacjenta rozwodzić się nie będziemy, bo kolejka czeka.
Ból czwarty – shaker. Miejskiej wydaje się czasami, że spora część lekarzy wyznaje zasadę „najpierw potrząśnij, potem zamieszaj, na koniec  wyjaśnij co było w środku”. Czasami wychodząc z gabinetu na prawdę było trudno się pozbierać. Dopiero wywiad środowiskowy z lekka przywracał równowagę światu.
Czy jest na sali lekarz?

09 września 2012

Z duszą na ramieniu

Najbardziej wkurza czekanie. Każdy zakończony dzień szczęśliwie przybliżający upragniony Ważny Dzień dłuży się w nieskończoność. Zwłaszcza, jeśli w godzinę zero należy wejść ze spełnionymi warunkami, np.; zdrowiem.  Dla rodziców to gehenna: pierwszy dzień szkoły, ważny, długo wyczekiwany zabieg w szpitalu dziecięcym, występ dziecka w  przedstawieniu, wyczekana przez milusińskich impreza czy ...własne wakacje. Z dziećmi u boku.
Takie czekanie dobija. Dawka stresu liczona nawet nie na łyżki a na wiadra. Bo czy dziecko się nie zaziębi, nie zarazi, nie złamie, nie potnie, nie wybrudzi (każdy chyba ma historię o odstawionych nieletnich, którzy tuż przed imprezą zdążyli  jednak upaprać siebie i całe otoczenie), nie zmieni zdania (problem z prezentami na Gwiazdką) – można zwariować.
Miejska Mama jako perfekcjonistka cierpi w takich sytuacjach okrutnie. Szczególnie boleśnie dlatego, że nie ma na nie wielkiego wpływu. Co z tego, że Młody został przeszkolony co by się nie połamać przed Wielką Wyprawą? Na co misternie układany plan kwarantanny przedwyjazdowej, co by syfa z przedszkola na ostatnią chwilę nie dopaść? Wszystko na nic. Zapalenie stawu bodrowego postawiło całą rodzinę w stan napiętego oczekiwania.

02 września 2012

Miejska skołowana

Niebieski kwadrat a na nim postać na wózku – wiadomo – niepełnosprawny. Ale rzadko kto wie, że niepełnosprawny oznacza nie tylko osobę dotkniętą przez los chorobą, ofiarę wypadku, inwalidę ale również „skołowanych” rodziców, czyli takich co pchają wózek przed sobą. Na zachodzie całą grupę określa się  mianem PRM (People Reduced Mobility) i stara się przystosować otoczenie co by bardziej przyjazne im było. Warszawa też próbuje. Ale powoli i z różnym skutkiem.
Okolice Mostu Poniatowskiego. Z jednej strony rzeka, z drugiej Powiśle. Pośrodku ruchliwa trasa. Intrygujące widoki, ciekawa architektura i wspaniała rozrywka dla osób ze specyficznym poczuciem humoru. Kto nie ma niech nie idzie, bo się zapłacze. 
Kładka za kładką. Przy kładce windy brak – zdarza się. Ale...jakiś wyjątkowo przemyślny wykonawca dla wygody „skołowanych” umieścił na schodach szyny-prowadnice, po których wózek ma się toczyć. W teorii. Miejska Mama wózki miała dwa (bo i Idealnego Tatę ze sobą wzięła, więc było komu popychać): spacerówkę i parasolkę. Na szyny nie wjechał żaden. Spacerówka nie mieściła się rozstawem kół a rączka od wózka zahaczała o poręcz schodów. Parasolka ma za szerokie kółka. Oba wózki standardowe, renomowanych firm. Oba można masowo podziwiać na ulicach stolicy. Trzeba wyjątkowej głupoty, żeby wymyślić takie rozwiązanie.
Oczywiście, Miejska Mama nie miała by żadnych pretensji, gdyby z całą „skołowaną” rodziną wlazła w jakieś dzikie ostępy. Ale skąd – za nią i przed nią pomykali ojcowie niosąc swoje wózki na głowie, plecach, ciągnąc je sapiąc, klnąc i podobnie jak Miejska Mama zastanawiając się nad IQ osób odpowiedzialnych za taki stan rzeczy.

25 sierpnia 2012

Rodzic może wszytko...o ile mu się na to tylko pozwoli.


Stolica. A w zasadzie jedna z jej obszernych sypialni. To tu rodziła się „nowa warszawka”. Betonowa pustynia, która ostatnimi laty zakwitła i ożyła. Dzieci pierwszych mieszkańców właśnie mają dzieci. Dużo dzieci. Wózki korkują chodniki, niemowlęce łopatki zakrywają piaskownice, zamiast pubów i monopolowych co ulica – knajpa profilowana pod dzieci. Tyle że mała. I płatna. Niewiele, ale tu trzydzieści złoty, tam dwadzieścia i w ciągu miesiąca uzbiera się spora suma. Rodzice zasobniejsi korzystają. Ci mniej dziani (lub po ludzku nie zwykli rozpruwać portfeli w barach, nawet tych pod dzieci) snują się po ulicach, parkach, pod blokami. Jeśli zdecydują się na przełamanie lodów może skrzykną się w kilka osób na wychowawczym i będą spędzać czas po domach. Ale ciasno. I sprzątać trzeba. I daleko. Dla niektórych zbyt daleko, kolejnym wyzwaniem jest przejażdżka metrem i autobusem. Ale przecież jest wyjście – zaplecze osiedlowe. Lokale spółdzielcze przestronne, otwarte i mające służyć mieszkańcom. Wszystkim. No, prawie. Bo jak się okazuje są  wyjątki od tej reguły.

Wracając do geografii. Osiedle. Początek lat siedemdziesiątych. Betonowy kanion rozbudowany wokół lichego placu zabaw, osiedlowego supermarketu (super – w wersji z przed lat dwudziestu) i publicznej biblioteki. Upiornie wysokie schody na ich końcu „potencjał” – jasna, duża, wygodna sala przeznaczona na potrzeby mieszkańców. Miedzy schodami a salą karteczka. Dobrze schowana i wyglądająca na taką co to się ledwo trzyma tak od dziesięciu lat. Na karteczce wypisane, że wstęp dla: seniorów, młodzieży, miłośników bilarda. Ale młodzieży nie widuje się tam wcale, o bilardzie słyszeli nieliczni a co do seniorów... podobno się spotykali, ale niemrawo. Zresztą oprócz nieświeżego napisu nic o potencjale miejsca nie świadczy.

W środku ogrom przestrzeni, a w niej zagubiony telewizor. Przed telewizorem pięćdziesiąt plus siedzi – tyłem do wejścia. Nawet nie drgnie, kiedy Miejska Mama uchyla drzwi. Nie dziwne – na ekranie serial. Na donośne „dzień dobry” Miejskiej Mamy odwraca się zirytowana. Niechętnie się podnosi, z ociąganiem wita. Nie, nie znajdzie się miejsce dla rodziców. Nie, bo nie ma jak. Bo nie przystosowane. Nie! – bo w katakumbach miejsca nie ma dla żywych i dzieci seriali nie dadzą oglądać. NIE! NIE! NIE!

Seniorzy – tak, bo się należy. (Senior jest jeden. Skamielina. )

Młodzież – owszem. (Ale nie przychodzi)

Miłośnicy bilardu – jakoś tłumów nie widać.

Ale dzieciom i rodzicom wstęp wzbroniony!

Dawno Miejska Mama nie była tak uradowana. Dawno z tak wielką niecierpliwością nie czekała na kolejny dzień. Pierwszy dzień wojny. Miejska – kobieta walcząca – aż zawyła myśląc o potencjalnej walce o przekształcenie katakumb w oazę rodzinną. No bo kurcze blade, ma ten kraj dziećmi stać? No to niech stoi! Co przeszkadza seniorom po godzinach ich spotkań użyczyć miejsca dzieciatym? Ha?!

24 sierpnia 2012

E-Matka

Z doświadczeń Miejskiej Mamy wynika, że rozmnożenie rodziny  z dwa plus jeden do dwa plus dwa to przejście ze świata analogowego do cyfrowego. Totalnie. Z jedną pociechą rzeczywistość jest prosta.  Świat stoi otworem (przynajmniej przez pierwszy rok). Wystarczy włożyć buty, chwycić torbę „przeżyciową” popchnąć wózek i świat jest nasz! Zakupy? Żaden problem. Wózek tylko ulatwia, bo ma bagażnik. Komunikacja? No problem – z jednym dzieckiem  to pełen komfort. Ogarnięcie domu – bez problemu. Młode orbituje gdzieś wokół i pralka, lodówka, kuchenka, odkurzacz nie stanowią problemu. Praca? Z pracą to bywa różnie, ale jakoś zawsze czas na własną działalność się znajdzie. I na życie towarzyskie również.
A potem pojawia się braciszek lub siostrzyczka. I nagle: zakupy? Z dwójką?! Owszem, przez internet. I nie trzeba jeszcze dygać siat na ósme piętro. Komunikacja – bilet tylko w telefonie, by nie trzeba wózka puszczać i tracić kontaktu ze starszym synem. I warto zawczasu sprawdzić rozkład jazdy. Co by się menażeria po przystankach nie rozłaziła. Prace domowe – oczywiście. Pod warunkiem, że jedno dziecko posadzi się na Domowym Przedszkolu. Ten prosty zabieg pozwala choć na chwilę wrócić do stanu z przed drugiej ciąży. Praca – jak ze sprzątaniem. Generalnie – po dwudziestej, kiedy problem w osobie dwójki dzieci chrapie smacznie w pokoju obok. Kontakty ze znajomymi i rodziną? To zależy od zaangażowania drugiego rodzica. Miejska Mama prowadzi ostatnio bogate życie towarzyskie: kiedy słońce zniknie, zmęczone nogi można wyciągnąć na kanapie i uśmiechnąć się do ekranu, gdzie pojawiają się inni styrani rodzice. I ci pracujący i ci, którzy kolejny maraton domowy właśnie mają za sobą.

07 sierpnia 2012

O jednego Mamuta za daleko

Stereotypy są potrzebne...dla przygłupów. Zwłaszcza te, na których żerują wszelkiego rodzaju księgi zakazane – zakazane, żeby się nie utaplać. Dzieła typu „jak zrozumieć stuprocentowego samca”, „jak okiełznać eksplodująca estrogenem samicę” są może interesującą lekturą rozrywkową, ale biada temu, kto traktuje je poważnie. Bo szkodzą. Z racji swych niszczycielskich wpływów jak papierosy i tego rodzaju używki powinny być obanderolowane – UWAGA! WYŁĄCZAJĄ MYŚLENIE.
Ok – mama to nie jest to samo co tata. Na szczęście mężczyźni różnią się od kobiet, bo te same ze sobą albo by z nudów umarły albo by się powybijały. Zależnie od płci, kultury, wieku, doświadczeń życiowych jesteśmy rożni. Ale w tych różnicach rozmaici.
Na gadki szmatki o typowo męskich cechach, które tłumaczą brak empatii, zainteresowania sprawami rodzinnymi, kulturą, estetyką, Miejska Mama ma namacalne przykłady które jak najbardziej funkcjonują bez tych defektów. I są męskie wystarczająco, co by ich z babą nie pomylić.
I w druga stronę: naprzeciwko kruchych, udomowionych, emocjonalnych, tryskających instynktem macierzyńskich kobiet stoją mocno, z prawdziwego ciała i kości, przykłady pań obiegowo uważanych za „niewystarczająco kobiece” bo stojące w opozycji do stereotypu. Mają one jednak i mężów i dzieci. Liczy się, prawda?
Dlatego:
  • Szanowni Panowie, nie tłumaczcie swoim partnerkom, że nie wpadliście na to, żeby im pomóc, przytulić, wesprzeć, bo cechą męska jest oschłość i niedomyślność. Że nie macie głowy do spraw „małych” bo zbawiacie świat. Tego naprawdę można się nauczyć. Trzeba tylko chcieć. Nie zasłaniajcie się podręcznikami, które Was ośmieszają, rysując owłosionych samców z kością w nosie polujących na mamuty i od czasu do czasu wpadających do jaskini.
  • Szanowne Panie, nie wciskajcie kitów, że nie potraficie. Węży nie przypominacie i dwie ręce macie. Mniej lub bardziej sprawne, zgoda, ale wszystko jest kwestią czasu. Trzeba tylko spróbować. Nie wycierajcie sobie ust palonymi stanikami, bo te, które o siebie walczyły, uzyskały co chciały. Od samego gadania (po cichu) co to byście nie zrobiły (gdyby nie dom, mąż, dzieci) ludzkości nie uratujecie. A – dla pamięci – usta oprócz jedzenia służą do mówienia. Może czasem warto przemóc własną dumę i zakomunikować własne potrzeby czy pretensje drugiej stronie?
  • Szanowni Państwo, darujcie sobie proszę, przynajmniej w towarzystwie Miejskiej Mamy, powoływanie się dla swoich przywar, słabości, niechciejstw i innych zmór, na stereotypy. Przyznajcie raczej przed samymi sobą: jestem taki jaki jestem i inny być nie chcę. Choć więcej z pewności zyskacie choć odrobinę naginając się do drugiej strony.
Na zakończenie dobra rada: epoka tępogłowych samców z przerostem ego już minęła. Bezpowrotnie. Wyginęli, razem z łoniastymi wiecznymi matkami, strażniczkami ogniska. Padli jak mamuty.

02 lipca 2012

Przepraszam, że żyję


Miejska Mama przegląda się ostatnio w lustrze. I to powiększającym. Patrzy z lewa, patrzy z prawa, z doły, z góry. Wybebesza się na każdą możliwą stronę. I uczy się, w czym, z czym i z kim jej najlepiej. Oprócz siebie, bo Miejska Mama z wiekiem coraz bardziej się lubi. A co dziwne - im bardziej lubi siebie, tym bardziej lubi innych. Im więcej zna swoich słabości tym bardziej wyrozumiale podchodzi do cudzych.
Bardzo więc ją smuci, że są osoby, które nie dość że się nie lubią, to jeszcze się siebie samych wstydzą. Bo nie pasują do swoich wyobrażeń o sobie. Mają piękne rude włosy, które katują chemią, bo marzy im się płowa czupryna. Loki przypiekają żelazkiem, żeby proste były, z głodu przymierają, choć ich naturalne krągłości są słodkie, nosy maltretują, na podobieństwo małżeństwa Beckhamów. Pretensje do „ja” nie ograniczają się jednak tylko do namacalnych świadectw bytności na świecie. Miejska Mama zna osoby, które najchętniej zaszlachtowałyby i zakopały na podwórku swoją osobowość. Zastanawiają się, jak zabić swoją spontaniczność i radość i być odpowiedzialnym i poukładanym człowiekiem. Rozważają, jak schować swoje pozytywne uczucia do reszty świata, przestać przejmować się tymi co głodują, cierpią, są samotni, a zamiast tego pędzić przed siebie z etykietą człowieka sukcesu i walizą pieniędzy. Rozpisują na tabelki ćwiczenia ze spontaniczności i refleksji. Inni zaś z pola życiowej bitwy, ociekający krwią zdobywcy, mają kaprys zostać romantycznym poetą bo takich nigdy nie dość. A i po śmierci docenią i zacytują.
Nie mówcie:
                    Przepraszam, że żyję
                    Chciałbym być inny
                    Nie lubię się
Gusta są różne. Każdy ma swoje typy. Są ludzie do kochania, podziwiania, pomagania i wspierania. I każdy potrzebny – specjalista w swojej dziedzinie. Zatem: polubcie się, rozpieszczajcie i rozejrzyjcie dookoła. Zobaczcie jak wielu chciało by być Wami.

31 maja 2012

Outsourcing


Miejska Mama zapytała znajomych rodziców: jak wy to robicie, że godzicie i dzieci, i dom i pracę. Jak? Bo Miejska Mama tonie. I miota się. W dzień, jeszcze wiadomo – od świtu do zmierzchu etat niańki, opiekunki, pielęgniarki, kucharki i sprzątaczki przerywany slalomem wizyt lekarskich, rehabilitacji, spotkań towarzyskich, zakupów, imprez dziecięcych. A wieczorem, kiedy matka pierwotna szła spać, matka współczesna (zdaniem Miejskiej Mamy pod tym względem lata świetlne za swoją praprzodkinią) zaczyna żyć, realizować się, planować, nadrabiać i ...frustrować.
Co wybrać, kiedy wszystko zalega:
                    rozmowy z Idealnym Tatą, których nie ma kiedy odbyć
                    książki nieprzeczytane, do których oko ucieka
                    praca niezrobiona, co to ja już naprawdę skończyć trzeba
                    zniecierpliwieni znajomi, co tez po zmroku tylko spotkać się na spokojnie mogą
                    sterta prania, co zalega stwarzając zagrożenie dla życia i zdrowia, na fotelu
                    filmy nieobejrzane, o których dyskutują wszyscy wokół (to akurat najmniejszy problem, bo jak i tak spotkać się nie można, to podyskutować tym bardziej, a zza sterty i tak monitora nie widać już dawno,
                    sen, co to go ciągle za mało
                    i wiele takich
Dokonując za każdym razem trudnych i bolesnych wyborów, Miejska Mama, zwierz  wyzyskujący ekonomicznie swojego męża, myśli z przerażeniem co by było, gdyby wróciła na full time do zakładu. Jej nerwy ukoili pracujący rodzice – rozwiązanie nazywa się outsourcing.
Tym niezwykle eleganckim określeniem ujmuje się wszystko to, co rodzic może zrobić sam, ale nie musi. Bo może to scedować na innych. I ceduje.
Niestety, nawet sięgając po pomoc z zewnątrz, rodzice – i nie dotyczy to tylko tych zawodowo pracujących – przyznają się do niezaspokajania swoich potrzeb. Nieprzeczytane książki się piętrzą, wiadomości, którymi żyje otoczenie uciekają, a efektem braku czasu dla męża na co dzień jest jego panika, kiedy posadzić go na kanapie i zaproponować rozmowę. W efekcie można usłyszeć lękliwe - „Chcesz mi powiedzieć, ze się rozwodzimy?!”. I co z tym zrobić?
Oczywiście, pierwszym rozwiązaniem, które przychodzi do głowy jest odpuścić sobie. Skoro nie gościmy na co dzień koronowanych głów, szefów państw, ani celebrytów z towarzyszącym im zastępem kamer i aparatów fotograficznych, może warto nieco obniżyć poprzeczkę i robić tylko to, co naprawdę konieczne lub rzeczywiście dla rodzica ważne. Rozwiązanie drugie – przeczekać starając się mimo wszystko walczyć o swoje. Z tą myślą Miejska Mama zasypia. Z nieuprasowanym praniem, bez rozmowy z mężem (akurat go nie ma, więc nie boli), bez zamkniętej roboty, z otwartą książką na twarzy. Ale zasypia o 22.00! A to oznacza, że ma przed sobą naprawdę długa noc. I gwarancję, że jutro będzie miała pełne akumulatory i mężnie stawi czoła całemu światu jako Super Matka.

26 maja 2012

Dzień Matki


Tort ze zważonym kremem, kolorowe korale z makaronu – handmade, plastikowe, okropne, zakupione w przyszkolnym sklepiku za ostatnie kieszonkowe wisiorki, wymięta laurka, bazgroł na bazgrole. To masz na początku. Wzruszenie, lekkie zakłopotanie, kiedy nieletnie rączki wkładają biżu na mamina szyje, która za chwilę ma się stać szyją publiczną. Tyle na początku.
Pod koniec: niecierpliwe i nieskończone czekanie, czy tym razem będzie pamiętać, czy zadzwoni. Rozczarowanie, że wpadło tylko na chwilę, bo z pracy spieszy się do domu, do matki swoich dzieci. Tęsknota i żal, kiedy nie przyjdzie wcale. Bo nie ma czasu, bo nie chce, bo już nie pamięta.
Dzień Matki – dzień napuszony, dzień niezwykły, dzień niezrozumiały.
Miejska Mama jest matką jak cholera. Dwie duszyczki na karku. Pełen etat. Dobrowolna, maniakalna potrzeba otaczania się innymi rodzicami, a przez to i ich dziećmi. Odruch wycierania nosów, przejmowania dzieci, nerwowego rozglądania się za źródłem płaczu.
Miejska Mama nie uważa się za matkę wzorową, ale pociesza się, że rzadko która się uważa.
Miejska Mama nie cierpi dnia matki, odkąd matką została.
Bo jeśli jej jest to dzień to powinna:
  • móc go spędzić jak chce, czytaj: wypoczywając
  • móc go spędzić z kim chce: ok, najpierw odebranie hołdów od dzieci, wyrazów uznania od męża, prędko do własnej rodzicielki na formalizmy, a potem najchętniej gdzieś (być może z własna rodzicielką) się urwać, gdzie miło, sympatycznie, komfortowo
  • móc się, choć ten jeden dzień w roku, nie spieszyć, a nie spieszyć się trudno kiedy matka musi obskoczyć co najmniej dwie imprezy i jeszcze w normie dzieci utrzymać i męża przypilnować, co by o własnej matce pamiętał
Miejska Mama nie widzi potrzeby czołobicia, że matką jest. Spora część populacji odniosła ten sam sukces. Zrobić sobie dziecko raczej nie trudno. Wychowywać wychowują i ojcowie i dziadkowie i opiekuni urzędowi. Miejska Mama o tym, że jest matką przypomina sobie wielokrotnie w ciągu dnia. Dumna z bycia matką również bywa często. A szczęśliwa – kiedy Młody obejmuje za szyję swoimi lepkimi łapkami, całuje zaflukana buzią i krzyczy prosto w ucho jak kocha swoją mamę.
Dzień Matki, owszem, formalnie obchodzi. Ale – serio – co do formy i celowości takowego ma duże wątpliwości.

10 kwietnia 2012

Bezrobocie

Zaczyna się Sylwestrem. To jeszcze spadek po zeszłorocznych świętach. Niezbyt długo, ale zawsze. Szampańska zabawa, szelest pieniędzy zmienianych w promile bądź puszczanych z dymem. Potem karnawał – prywatki, przyjęcia, bale. Nie za długo, bo nim człowiek się zdąży wytańczyć impreza przenosi się na stoki. A jak ktoś śniegu nie lubi, to sobie do ciepłych krajów może polecieć. No bo przecież to okres ferii, więc wypoczywać trzeba. Zima się kończy, przednówek. Okres, w którym w rodzimych szerokościach geograficznych tylko płakać: szaro, brudno, zimno. Czasami, jak w tym roku, wiosna ociąga się znacznie. Kto nie jest w stanie wytrzymać napięcia oczekiwania na pierwsze ciepłe dni wybywa nad słoneczne morza lub mieniące się stoki. Na szczęście nie zdarzyło się jeszcze, żeby wiosna nie przyszła, a z nią – Wielkanoc. Kilka dni żarcia, spania i...planowania, bo za chwilę majówka. Pal licho kult pracy, chrzanić bogoojczyźniane rocznice! Wolne jest wolne i wykorzystać to trzeba. Miasta się wyludniają, sklepy wyprzedają, lotniska, dworce, stacje benzynowe pękają w szwach. Zaczyna się okres sezonowej migracji znaczony znakami dymnymi z grillów.

Wakacje – wiadomo – urlop święta rzecz. W niejednym miejscu pracy dochodzi do rękoczynów, kiedy trzeba ustalić grafik dni wolnych. I stres – dokąd wyjechać, co by jak najszybciej, jak najlepiej, w sposób niezapomniany, niepowtarzalny wypocząć. Karty kredytowe się grzeją, przewoźnicy mają żniwa, babcie pełne ręce roboty – gdzieś dzieci trzeba poupychać, kiedy szkoły i przedszkola zamknięte a na urlop czeka się w ogonku.

Jesień – studenci i bezdzietni ruszają w świat. Bo taniej, bo dzieci nie straszą na plażach i u podnóża skał, bo dla tych co lubią ciepło, starcza go jeszcze w tropikach, a dla tych, co wolą klimat umiarkowany Polska otworem stoi z mniej lub bardziej złotą jesienią. Sezon migracyjny zakańcza masowa pielgrzymka po nekropoliach. I w zasadzie wreszcie można wziąć się do pracy. Aż do końca grudnia, kiedy znów przyjdzie szykować święta.

I czego chcieć więcej?


27 marca 2012

Rządzicielka

Rodzice wracający na rynek pracy po okresie zajmowania się dziećmi wykazują podwyższone umiejętności organizacyjne i przywódcze – twierdzą specjaliści od doradztwa zawodowego.

Nic dziwnego, każdy kto choć jeden tydzień spędził na pełnym etacie mamy czy taty wie, jak trudno jest ogarnąć i zapanować nad miejscem pracy (domem), zasobami (dzieci, współmałżonkowie i kto tam jeszcze pod dachem się znajdzie) i zleceniami (wizyta u lekarza, zakupy, zorganizowanie zajęć integracyjnych, kinderbal, rodzinna impreza, wyjście na spacer, wyjazd na wakacje....). Jak w każdej firmie – im więcej spraw do załatwienia, tym większy stres. Stres rodzicielski jest olbrzymi, bo większość rodziców działa w warunkach terminów „na wczoraj”.

Trudno żeby było inaczej kiedy klient (potocznie zwany dzieckiem) jest niezdecydowany, kapryśny i niecierpliwy, a pracownik (również w dużej części dziecko) jest uparty, nieobliczalny, i skłonny do częstego brania L4 co skutkuje zastojami w całym przedsiębiorstwie.

I jeszcze ta odpowiedzialność – rodzic wychowujący podlega nieustannej kontroli. Za pomyłki, przeoczenia, spóźnienia grozi mu wysoka grzywna (odkupienie sprzętów zdewastowanych przez kochane maleństwa), zawieszenie działalności (paraliż domowy wywołany chorobą w domu), zamknięcie działalności (odebranie praw rodzicielskich), czy więzienie (rozumie się samo przez się), nie mówiąc już o konsekwencjach społecznych i karach umownych ze strony reszty rady nadzorczej (rodziny).

Kiedy znajoma Miejskiej Mamy pędziła na ostry dyżur po tym, jak spiesząc się zatrzasnęła drzwi na palcach swojego dwuletniego synka nie wiedziała co jest gorsze: świadomość winy że skrzywdziła WŁASNE dziecko, widmo kolejnego zwolnienia, podejrzenia o maltretowanie synka czy perspektywa spędzenia w szpitalu najbliższych tygodni, kiedy KTOŚ będzie musiał zająć się starszą latoroślą. (dla wrażliwych – chłopcu nic się nie stało, ręka normalnie pracowała już następnego dnia).

W zderzeniu z nieustannymi wyzwaniami związanymi z dziećmi nawet najmniej zorganizowany człowiek musi wykrzesać z siebie choć odrobinę umiejętności przywódczych i planowania. Inaczej zginie w chaosie dnia codziennego.


25 marca 2012

Z reki do ręki

Z rzeczami dla dzieci jest tak: najpierw jest ich za mało, potem za dużo, wyrzucić szkoda, zostawić w domu nie ma gdzie. Coś kapnie od koleżanki, paczka przyjedzie od siostry, kolega podrzuci pół szafy jedynaka. W międzyczasie babcia wykupi cały dział damski na wyprzedaży, kuzynka paczkę z Zachodu przyśle. Szmat będzie po sufit. A potem pójdą dalej. Do brata, siostry kolegi, sąsiadki z naprzeciwka. Bo ubranka dziecięce to rzecz przechodnia.

Z zasobów rodzicielskiego portfela wydłużające się w ekspresowym tempie ciałka trudno okryć. Pół metra szmatki za pięćdziesiąt złotych rzecz to zwyczajna. Kupione to oczywiście wybrane– za gotówkę czy plastik, masz własną wersję Victorii Beckham, jej męża albo innej chodzącej marki. Dostane to ruletka. Wszystko zależy jakie gusta mieli poprzedni właściciele otrzymanej garderoby. Ale rzadko zdarza się, żeby nie można było skompletować garderoby „na miarę”. Zresztą, bez przesady.

Ubranka dziecięce są tylko na chwilę. Miejska Mama pilnuje, żeby syn miał rzeczy na wyrost, bo te w akuratnym rozmiarze nie wiedzieć kiedy robią się za krótkie. I świeci Młody kostkami na placu zabaw, choć spodnie noszone dwa tygodnie. Rzadko zdarza się, żeby całą zawartość szafy zdążyć na dziecko włożyć.

Ciułanie rzeczy sensu nie ma. Pudeł, toreb wciąż przyrasta, nie wiadomo gdzie upychać. W końcu w akcie desperacji rodzic cały majdan wyrzuca. A szkoda. Niech idą ubrania od razu w świat, do nowych właścicieli. Na zapas nie ma co gromadzić. Bo kiedy pojawi się kolejne dziecko rzeczy i tak same znajdą do niego drogę.

13 marca 2012

Matka w pośredniaku

W Polsce mamy podział na matki gorsze i matki złe. Te gorsze zachodzą w ciążę pracując. Te złe z brzuchem chodzą jako bezrobotne. A najgorsze są te Polki co dzieci nie mają. Bo komu przyjdzie na nie pracować? – grzmią z prawa i lewa. Ale żeby tak dać jakąś realna zachętę, ułatwienie, to już nie bardzo.

Mamy się mnożyć. Mamy wychowywać. Mamy pracować. Ale żeby pracować trzeba mieć gdzie.

Więc idzie matka do pośredniaka. Wchodzi, rozgląda się, czuje na sobie brzemię potencjału ludzkiego, a tu niewiele, albo nic.

Dla tych złych, to jeszcze jako tako. Jak taka matka pracodawcę znajdzie, co ją będzie chciał zatrudnić, to może na szkolenie się wybrać, studia podyplomowe zrobić, miejsce pracy wyposażyć, przepracować z rok na robotach publicznych. Byle tylko znaleźć takiego, co powie, że zatrudni.

Jak się matka zakręci to i na własną firmę dostanie, ale nie za wiele, bo pieniędzy w puli coraz mniej. I na nianię dadzą. Co prawda starczy na tydzień, ale zawsze coś.

Matce gorszej nie należy się nic. Dostała macierzyński? Dostała. Wypoczynkowy tez może sobie odebrać, ale się boi, że jak jej za długo nie będzie przy biurku, to ją posuną. Więc wraca matka do pracy i robi, z nadzieją, że młode nie będzie chorowite, a klienci dadzą wyjść do domu po ośmiu godzinach, żeby zdążyć choć chwile popatrzeć jak dziecko rośnie.

Jak matka na wychowawczy idzie to robi to na własną odpowiedzialność. Praca niewdzięczna, bo bezpłatna. I czasochłonna. Jeśli matka myśli perspektywicznie o przeprofilowaniu się, dokształceniu, to musi to robić za własne, bo państwo nie da. Bo prawnie matka pracuje, więc co się jej ma należeć?

Że posuną jak wróci? - jej problem.

Że chce się przekwalifikować, żeby móc łączyć wychowywanie młodych z pracą? - jej problem.

Niech sobie matka radzi i głowy nie zawraca. Zresztą, przecież jak już ja posuną, to bezrobotna będzie i wszystko się jej będzie należeć: i szkolenia, studia i narzędzia pracy jak pracodawcę znajdzie co poświadczy, że ją zatrudni, i pieniądze na własna firmę, jak ją przez rok utrzyma, i staże, roboty publiczne itd.. No więc o co się oburza?

To nie jest tak, że jak nie masz dzieci, to Cie nie zwolnią. Jak mają zwolnic, to i tak to zrobią. Ale z pewnością zwykle łatwiej jest robić karierę bez ryzyka częstego L4, bez dziury w historii pracy wypełnionej pieluchami, bez świadomości, że zostając w pracy dłużej zawalasz własne dzieci. Głupio jest wdrapać się na szczyt i z niego zlecieć, bo na miejsce zaciążonych już ustawia się kolejka w pełni dyspozycyjnych i bez zobowiązań. Więc po co ryzykować?


12 marca 2012

Falstart

Ważna wskazówka dla podróżujących z dziećmi: zanim zaczniecie toczyć boje z rodziną o to, czy kraje ościenne w stosunku do tych gdzie toczy się wojna, są dobrym kierunkiem dla matki z pół i trzyletnim dzieckiem, zanim zaczniecie tłumaczyć, że naprawdę z plecakiem i dwójką dzieci można jeździć na krzywy ryj, zanim zaczniecie się niepokoić, czy uda się w ciągu dwóch dni skompletować ekwipunek...pamiętajcie, żeby wyrobić nieletnim paszporty. To upraszcza. Naprawdę.

Miejska Mama zapomniała. To było bolesne.

Kiedy za oknem ściera, zamiast obiecywanej wiosny, a w domu Wietnam skrzyżowany z Kambodżą i Zatoką Perską wypiera sielankę rodzinną, najlepszym rozwiązaniem jest podróż. Przepis jest prosty: bierzesz dzieci pod pachę, plecak na plecy, wózek przewiązujesz chustą i w drogę. Problemy zaczynają się tuż za drzwiami, kiedy trzeba się zdecydować, w którą stronę skierować kroki. Świat jest wielki, możliwości wiele, powody, żeby się w nim zgubić mogą być rozmaite. Miejska Mama wiedziała tylko że:

  • potrzebne jest jej słonce, dużo słońca
  • głód przygody raczej nie zatrzyma jej w klaustrofobicznym kurorcie
  • chojraczyć też nie można, bo Idealny Tata jest Idealnym Pracownikiem i tym razem plecak zamienia na teczkę
  • nie jest to główna wyprawa roku, więc oskubać się nie można

Tańcząc po mapie w miarę bliskiego Świata Miejska Mama raz stawała na Jordanii, kręciła piruety po Maroku, tupała w południowej Hiszpanii, skakała po Izraelu, Libanie i okolicach. I tu kusi, i tam nęci. Czas płynął nieubłaganie, bo i było go mało na decyzje i niezbędne zakupy (kupowanie trampek dla dzieci na przedwiośniu jest dość irytujące, kiedy ma się na to trzy dni). Godzina zero niemal tuż tuż, klawiatura aż paruje od wystukiwania nazw miast, państw, linii lotniczych, cyfr na kalkulatorze. I kiedy Miejska Mama była już naprawdę nieszczęśliwie rozdarta między rozsądkiem matki a potrzebą własną Idealny Tata zadał cichutko pytanie:

- A Młoda to paszportu nie potrzebuje...? - i było po temacie.

Obecnie Młody śpi w SWOIM łóżeczku. MŁODA śpi w SWOIM koszyczku. Miejska Mama siedzi przy SWOIM stole. I jeszcze to trochę potrwa, aż wydział paszportów wyda upragnione dokumenty.

27 lutego 2012

Wstydź się! Jesteś dzieciorobem!

Ludzie piętnują rasizm. Kolor skóry nie powinien mieć wpływ na losy człowieka.

Antysemityzm, czy przejawy nietolerancji religijnej również jest krytykowany.

Dyskryminacja płci jest karalna.

Generalnie – mamy być dla innych:

  • tolerancyjni

  • otwarci

  • demokratyczni

Dotyczy to prawie wszystkich. Z wyjątkiem rodziców. Miejska Mama przekonała się ostatnio, że są na tym świecie idioci, którzy dzieciatych piętnują. Masz dzieci – jesteś dzieciorobem, twoje miejsce jest w domu.


Miejska Mama na miejsca przyjazne dla rodziców patrzyła z perspektywy udogodnień dla dzieciatych. Nigdy nie widziała w tym przejawów dyskryminacji – zamykania rodziców w gettach. Tymczasem dla niektórych ludzi dzieci i ich rodzice są źle widziane, chyba, że znajdują się w specjalnie dla nich przygotowanych przestrzeniach.


Dla takich osób zasady funkcjonowania z dziećmi są oczywiste:

Nawet jeśli w swojej naiwności przystosowujesz dziecko do życia w społeczeństwie od małego, wszędzie zabierasz je ze sobą - postępujesz źle. Świat nie jest dla dzieciatych. Miejscem dziecka jest dom.

Ucząc je, jak ma się zachowywać w kościele, restauracji, muzeum, sklepie, teatrze, kinie, w domu znajomych, autobusie, samolocie - postępujesz źle. Nawet jeśli Twoje dziecko będzie cicho, nie będzie przeszkadzać, nauczy się spokojnie siedzieć i obserwować i tak może przeszkadzać. Dziecko nie ma prawa wstępu do przestrzeni dorosłych.

Nie godząc się na wyobcowanie ze względu na posiadanie dzieci, aspirując do normalnego życia, mając ambicje i plany – postępujesz źle. Rolą rodzica jest opieka nad dzieckiem. Jak chcesz bywać czy się rozwijać zatrudnij nianię.


Piętnować może nawet własna rodzina. Dzieciaci członkowie rodziny mogą być niemile widzianymi gośćmi na części imprez. Bo dorosłym dzieci przeszkadzają. Nawet jeśli ich nie słychać, nawet kiedy jak trusie siedzą przy stole, i uprzejmie odpowiadają na pytania. Bo dzieci staną się rodziną kiedy dorosną. Pytanie, czy wówczas będą zainteresowane takimi krewnymi.

20 lutego 2012

Dziwadło


Mamy w życiu wiele ról. Żeby być szczęśliwym, dobrze by było każdą z nich przynajmniej lubić i akceptować. Miło, jeśli i inni je akceptują. Ale z tym już bywa różnie...

Miejska Mama uwielbiała czas, kiedy była samotną, pracującą kobietą. Wiatr w żagle, żadnych zobowiązań i adrenalina. Raz tu, raz tam, zawsze coś się dzieje. Praca ceniona i wyceniana. I społeczeństwo podziwiało Miejską Mamę, Kobietę Pracującą, Polkę Ambitną i Nowoczesną.

Kiedy Miejska Mama została żoną też była szczęśliwa. Nauka życia we dwoje, organizowanie wspólnego kąta, kształtowanie nowego, małżeńskiego wizerunku było bardzo przyjemne. Być żoną Idealnego Taty, to brzmiało dumnie. I otoczenie szanowało Miejską Mamę mężatkę. Doceniało Miłość, Wierność i Uczciwość Małżeńską.

Gdy Miejska Mama stała się kobietą zaciążoną, matką w połogu, opiekunką niemowlęcia, była hołubiona, oklaskiwana, zagłaskiwana aż do bólu. Świat kocha matki z niemowlęciem przy piersi. Ale do czasu.

Prędzej czy później każda matka traci duże „M” i zaczyna się pisać z małego. Dni są takie same. Młode, nie zagrożone, przyrasta wszerz i wzdłuż. I społeczeństwo zapomina: o poświęceniach, celach, nakładach pracy. Matka kilkumiesięczna powszednieje. Matka wieloletnia zadziwia.

Matka ze sporym bobasem przy boku to dla niektórych kuriozum. Matka, która się tym chwali – to dziwoląg. To nie przesada. Miejska Mama pamięta, jak opowiadała gdzie bywała: byłaś w Iraku? Afganistanie? Indiach? Syrii? Naprawdę! Aż trudno uwierzyć! I jak tam jest?

Dziś, kiedy pytana o to, czym się zajmuje odpowiada – Wychowaniem dzieci. Jestem matką – ma okazję podziwiać szczegółowo stan uzębienia swojego rozmówcy. Matka? Eeeeeee.....