24 grudnia 2010

Święto cieni

Co się dzieje kiedy zaświeci pierwsza gwiazdka wie każdy, kto ogarnia rzeczywistość dalszą niż boki dziecięcego łóżeczka. Wiadomo: choinka, światła, ryby a na koniec prezenty dużo prezentów, jedzenia i ta niesamowita, jedyna w swoim rodzaju świąteczna atmosfera regulowana odpowiednim zestawem filmów propagandowych oraz kolęd. Mało kto oprze się takiej sekwencji.
Jednak znajdą się tacy. Zwykle kobiety. A wśród nich przede wszystkim matki dla których zaduszny wieczór oznacza początek odliczania do armagedonu. Trzeba kupić prezenty, takie, żeby każdy się ucieszył. To takie drogie! I to sprzątanie, prawdziwy koszmar. A kiedy człowiek już pada na twarz zaczyna się maraton: walka o rybę w hipermarkecie, heroiczne lepienie pierogów i godziny wystane przy monotonnym mieszaniu bigosu i maku. Dzień wigilijny dla tej grupy to nie radosne oczekiwanie na pierwszą gwiazdkę a wyścig z czasem. Ktoś przecież musi ubrać choinkę, nakryć do stołu, umyć i ubrać dzieci i przeprowadzić coroczną batalię z mężem co do elementów garderoby które wypada a których nie wypada pokazywać przy święcie. Koniec końców matki siadają przy wigilijnym stole z worami pod oczami, ziemistą cerą, trzęsącymi się rękami, gotowe na ciosy mistrzów rodzinnych kulinarnych komentarzy przy których eksperci Michelina to nie krytycy a klakierzy. Matki-cienie, półprzeźroczyste zjawy zniosą wszystko, a nawet więcej – żegnając wychodzących gości uśmiechem odpowiedzą na radosne „w przyszłym roku znów u ciebie” i zaczną myśleć nad tym jak jeszcze bardziej uatrakcyjnić kolejne grudniowe święta.
Matczyne świąteczne cienie to sama esencja Gwiazdki. To zaczyn świątecznej atmosfery, gwarant tradycji i radości w rodzinie. Szkoda tylko, że doceniany dopiero, kiedy go zabraknie.

Miejska Mama uwielbia święta. Już dwudziestego piątego grudnia zaczyna liczyć czas jaki pozostał do kolejnej Wigilii, przygotowuje świąteczne ozdoby pracowicie ćwiczy kolędy i urządza około świąteczne spotkania, żeby swoim gwiazdkowym entuzjazmem zarazić jak najwięcej osób. Co roku ramię w ramię z Idealnym Tatą heroicznie klaruje galaretę do karpia, dzięki czemu ma o czym opowiadać przy wigilijnym stole, gdzie pozostałe jedenaście potraw przygotowała jej mama – siedząca tuż obok zjawa, która twierdzi, że nienawidzi świąt, a która sama je tworzy.

Z okazji nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia Miejska Mama życzy wszystkim Mamom, a zwłaszcza Świątecznym Liderkom, udanych świąt: radosnych, zdrowych i wypoczętych. Może za rok warto podzielić przygotowania między wszystkich stołowników wigilijnej wieczerzy? Pewnie idealnie nie będzie, ale może wówczas jedynymi cieniami przy stole będą te z świątecznych świec?

09 grudnia 2010

Raz jeszcze o podróżach

Dziecko może sprzedać wszystko. Chyba nie ma towaru, którego nie dałoby się dzieckiem zareklamować. Dziecko we współczesnej kulturze ma status boski – nic o nim bez niego a wszystko dla niego. Jak się okazuje turystykę dzieckiem tez sprzedać można.
Wyjeżdżając do Syrii Miejska Mama wertowała dość ubogą liczbę tekstów (głównie blogów, trochę artykułów w sieci) poświęconych podróżowaniu z dziećmi. Znalezioną wiedzę przyswoiła, uwzględniła, zweryfikowała, część przekazała kilka postów temu. W międzyczasie w jej ręce trafiła ślicznie wydana książka „Podróże z dziećmi” wydana pod dość poważnym i podróżniczo rekomendowanym logo National Geographic. Z pobieżnej lektury Miejska Mama dowiedziała się, że:
- Bliski Wschód w zasadzie nie istnieje
- Polska to Kraków
- Miejska Mama jest złą matką, gdyż wśród niezbędnych artykułów dla małego podróżnika nie wzięła m.in. koszulki z filtrem i bransoletki mierzącej stan nasłonecznienia dziecka
- podróże z plecakiem w zasadzie nie istnieją
- podróżowanie z dzieckiem polega na zaliczaniu jednej dziecięcej atrakcji za drugą
- dziecko może podejść tygrysa w rezerwacie jeśli tylko zapozna się z opisywaną książką. O konsekwencjach takich zabaw nie ma ani słowa
Żeby nie było, że jest tak źle, autor – dziennikarz, ponoć podróżnik i ojciec bliźniąt, uczciwie informuje o ograniczeniach wiekowych dla dzieci w niektórych krajach, zagrożeniach zdrowotnych, trochę uświadamia rodziców (choć graniczy to z wywoływaniem paniki) że podróżowanie z dzieckiem wymaga pewnych przygotowań, zwłaszcza psychicznych.
Generalne książka jest śliczniutkim kalejdoskopem gdzie można by się wybrać, zabierając ze sobą dziecko. Ważnych informacji się tu nie znajdzie. Kolejny gadżet za nie małe pieniądze.

08 grudnia 2010

Macierzyństwo musi boleć?

Cierpię, bo jestem matką. Dziecko zabrało mi całą mnie. Nie mam do czego wracać. Macierzyństwo to umieranie. Matki, które mnie otaczają są nudne i jałowe. Ich dzieci głupie i nie wychowane. Mąż mnie nie rozumie. Koleżanki mnie nie szanują. Społeczeństwo mnie piętnuje.
Boli, co?
Rodzicielstwo to huśtawka: euforia, oczekiwanie, lęki, radość, odkrycia, nuda, chwile jedyne w swoim rodzaju, zmęczenie, znów lęk, wątpliwość itd.. A już najgorsze chyba w czasach gdzie wszystko się spieszy jest czekanie i skazane na pierwszy bieg przezywanie życia. Tu nic się nie da przyspieszyć. Ciąża trwa ile trwa, dziecko jest niesamodzielne tyle a nie więcej ani mniej, kryzysy wychowawcze wypadają mniej więcej w tym okresie a małżeńskie w innym. Nuda. Zwykłe szare życie.
Na tym tle dotychczasowe harce, przygody, wyzwania są z pewnością atrakcyjne. Szybko się zapomina o stresie, nieprzyjemnościach, obowiązkach zawodowych. I zostaje macierzyństwo, łączone zawodowo albo zawodowe.
Niestety, im więcej tym łatwiej. Z pewnością pracujące mamy mają czasem i dzieci i pracy po dziurki w nosie. Wychodzą od jednego pracodawcy żeby zacząć kolejną zmianę u innego. Stres związany z choroba dziecka, kiedy nie ma z kim go zostawić jest okropnym uczuciem. Wyrzuty sumienia przy dokonywaniu wyborów nie do pozazdroszczenia. Ale człowiek jest tak skonstruowany, ze jest mu zawsze źle – jakby dobrze nie miał. Wszystko zależy od perspektywy.
Mamy pracujące mają swoje zawodowe światy. Swoje wyzwania, sukcesy, i porażki. Muszą się zorganizować, inaczej polegną. Radzą sobie raz lepiej raz gorzej. Niektóre osiągają taki stan opanowania sytuacji, że znajdują czas na wszystko: z własnym hobby, podnoszeniem kwalifikacji i romansowaniem z partnerem włącznie.
Odcinają kupony z wyborów, lub przymusów, które wyciągnęły je z domu.
Matki domowe mogą zrobić dokładnie to samo, bez rezygnacji z pełnoczasowego wychowywania dzieci. Mogą się rozwijać, mogą szukać pomysłu na siebie i osiągać sukcesy na nowej drodze życia. Przy dobrej organizacji i dzieleniu się obowiązkami z partnerem, rodziną czy nawet nianią mogą mieć czas dla siebie. Wszystko zależy od nich samych. I od otoczenia, czy będzie je wspierać czy pogrążać, przywiązywać do dziecka, domu, niekoniecznie dającemu kobiecie spełnienie.
Miejska Mama się stara. Wychodzi jak wychodzi, w dużym stopniu zależnie od jej własnego zaangażowania. Z pewnością mogłaby więcej, co okresowo wywołuje potężne poczucie winy. Ale wszystkie smuty i leki przechodzą z nowym wyzwaniem, sukcesem. Chyba najważniejsze, żeby mierzyć siły na zamiary i oceniać się miarą własnego szczęścia i spełnienia a nie stereotypami i statystykami.
I na koniec refleksja: kiedy pojawia się dziecko liczy się przede wszystkim jego dobro, rola rodzica-kobiety w społeczeństwie. I tak buja się matka między najwyższym dobrem własnej pociechy a konsekwencja lat spędzonych w szkołach i na kursach. Można zwariować, może boleć, a nawet wprowadzić w depresję. Wystarczyłoby pamiętać o jeszcze jednym czynniku, o którym Miejska Mama od pewnego czasu stara się bardzo pamiętać – znaleźć szczęście, własne szczęście, mierzone własna miarą miarą w tej zwykłej-niezwykłej sytuacji w jakiej znajduje się każdy człowiek stający się rodzicem.

05 grudnia 2010

To chore!

Pomoc społeczna, policja, prokuratura, służba zdrowia, placówki edukacyjne stoją na straży rodziny i dzieci. Mają nieść pomoc, kiedy rodzicielstwo przerasta rodziców, kiedy bezpieczeństwo dzieci jest zagrożone przez osoby trzecie, lub, niestety przez nieliczne przypadki osób, które nigdy dzieci mieć nie powinny, kiedy dzieci są krzywdzone lub choćby zaniedbywane. Odpowiednie organy powinny obserwować i interweniować, wyręczając społeczeństwo, które niestety jakoś ślepnie kiedy ma za ściana patologię, albo rodziców w potrzebie.
Tylko dlaczego dochodzi do dramatów, po których wszyscy sąsiedzi mówią do kamer – no bo to trudna rodzina była, widziałem, że on pił a ona się puszczała i niejeden ciemny typ tutaj przychodził a mieszkanie normalnie melina.
Sąsiedzi i „dobrze życzący” interweniują nie wówczas kiedy powinni, bo im nie wygodnie albo się boją, ale wtedy, kiedy czują się bezpieczni. Wówczas nie szczędzą ostrych słów piętnujących rodziców.
Wystarczyło że zrobiło się zimno i śnieżno, żeby dać ujście postawie dobrego obywatela. Matki, które miały nieszczęście musieć wychodzić w tym czasie z domu zabierając ze sobą dzieci (bo nie miały ich z kim zostawić), słyszały na ulicach, że są wyrodnymi rodzicami, że na taką pogodę to dziecka się nie wynosi, że nie dostatecznie okryte, że skrajna nieodpowiedzialność itd. Nikt nie zapytał, czy może pomóc rodzicom, czy może ich wyręczyć w obowiązkowych zakupach, popilnować dziecka, kiedy trzeba iść do urzędu, czy chociaż podwieźć. Wrony tylko krakały i puszyły czarne pióra, kra, kra, kra – zła matka, do prokuratury ją!
Znane Miejskiej Mamie rodziny nie należą do tych patologicznych. Kochają swoje dzieci i dbają o nie. Dzieci mają dni gorsze i lepsze, i zdarza się im dostać histerii, jak to dzieciom. Kilka dni kolek, buntu dwulatka, kryzysu wychowawczego i ci odpowiedzialni oraz oddani swojemu potomstwu ludzie zaczynają się bać, że sąsiedzi doniosą na nich do opieki społecznej, że dzieci zostaną im odebrane. Miejska Mama wie jak to jest, bo sama przeżyła noce nosząc Młodego szlochającego jakby go żywcem ze skóry obdzierali, i bała się że zaraz policja zapuka i oskarży o molestowanie dziecka. A kiedy syn zaczyna niepewnie balansować na krawędzi kanapy lub niebezpiecznie zbliżać się w kierunku okna pchając krzesło przed sobą już widzi te wątpiące spojrzenia lekarzy, kiedy będzie musiała tłumaczyć co się stało na pogotowiu. To chore, że boją się ci, którzy bać się nie powinni, a nie na odwrót. Pytanie – co działa nie tak?

02 grudnia 2010

W podróży z dzieckiem

Witajcie, witajcie, witajcie – po niemal trzech tygodniach tułaczki po Syrii z Młodym i Idealnym Tatą Miejska Mama serdecznie wszystkich wita. Wakacje się skończyły i czas na podsumowania.
Podróżować z dzieckiem nie tylko można ale i naprawdę warto. I nie koniecznie trzeba się ograniczać do świata zachodniego ani cieplutkich, stacjonarnych pobytów w hotelach z których widać tylko folderowe widoki. W taka podróż można się wybrać bez złotej karty kredytowej, ani bogatego donatora. Można po prostu wsiąść do samolotu z dwoma plecakami i dzieckiem pod pachą i polecieć w nieznane - w przypadku rodziny Miejskiej Mamy pierwszą daleką wspólną wyprawą była właśnie Syria.

Zdroworozsądkowe podejście i dobrze spakowany plecak to już połowa sukcesu. Po co narażać dziecko na ryzyko, jeśli nie ma takiej konieczności a siebie na wyrzuty ze strony rodziny? Dlatego zamiast wymarzonych Indii, Wietnamu czy Pakistanu na początek padło na Syrię – żadnych dodatkowych szczepień, brak malarii i innych ciężkich chorób których leczenie jest równie nie przyjemne jak ryzykowne jest branie leków profilaktycznych. Poza tym w wieku Młodego nie każda profilaktyka jest dostępna, a świat w dużej mierze nadal poznawany jest organoleptyczne.

Kilkanaście godzin w samolocie za pierwszym razem również nie było zachęcające. Cztery godziny do Syrii to chwila. Tym bardziej jak się trafi na dziecko, które podróżować, a zwłaszcza latać – jak w przypadku Młodego – lubi. W sumie trzy starty i trzy lądowania zaliczył śpiewająco. Bez problemowo znosił nawet całodzienne podróże autobusami, pociągami, mikrobusami i taksówkami, choć rodzice bardzo dbali, żeby zawsze, przynajmniej wieczorem miał czas się wybiegać.

Generalnie z podróżowaniem z Młodym było tak, że dla niego była to wielka przygoda i radość. Dla rodziców również, choć trzeba było się nauczyć kilku zasad, żeby wszystkim było przyjemnie:
- Krajobrazy, klimat, hotele i ludzie mogą się zmieniać jak w kalejdoskopie, godziny posiłków i snu pozostają stałe, z wyjątkiem stanów wyższej konieczności. Chyba, że ktoś lubi dzikie histerie w najmniej odpowiednich miejscach i momentach.
- Higiena ważna rzecz, w granicach możliwych, nie zawsze da się osiągać standardy europejskie, ale warto dbać o rzeczy naprawdę ważne. Z zapisków przykładnego rodzica: Młody ani razy nie poszedł brudny spać, nie jadł posiłków niemytymi rękoma, choć nie sposób wyliczyć rzeczy które brał do buzi, a które z pewnością sterylne nie były.
- Mokra pieluszka to nieszczęśliwe dziecko, albo perspektywa prania wózka, warto więc pieluchy zmieniać regularnie, choć specjalnych warunków do tego nie trzeba (uwaga – warto mieć swoje pieluchy, bo w krajach bardziej egzotycznych dzieci są mniejsze i nie zawsze można trafić w rozmiar, a poza tym produkowane z innych materiałów mogą uczulać). Pieluszki trochę miejsca zajmują, ale z biegiem czasu ich ubywa. Miejska Mama przywiozła do Polski dwadzieścia ze stu dwudziestu zabranych.
- Z niejadkiem w podróży bywa ciężko, więc dla świętego spokoju warto spakować awaryjny suchy prowiant. Młody przejechał Syrię na trzech paczkach suchego chlebka i mleku modyfikowanym. Łaskawie akceptował lokalne jabłka i mandarynki. Z jedzeniem jak z pieluchami – wróciły dwie paczki mleka. Dziecko nie straciło na wadze, nie wróciło chore czy anemiczne. Dietę syryjską nadal preferuje.
- Dylemat wózek czy nosidło? Miejska Mama postawiła na wózek, bo nie zabierał pleców podczas podróży. Wybrała typ „parasolka”, lekki i dobrze składany. Idealny Tata dorobił do niego wygodne mocowania, które pozwoliły się z nim nawet wspinać. Sprawdził się nie tylko w górach czy na pustyni, ale najważniejsze – przeszedł chrzest bojowy w lokalnej komunikacji, kiedy w pojeździe kilku osobowym jedzie koło dwudziestu pasażerów i naprawdę ważny jest każdy centymetr. Wózek służył jako łóżeczko w ciągu dnia, krzesełko do karmienia (w Syrii wiele posiłków je się przy stolikach na ulicy. Wózkowe szelki były jedynym gwarantem spokojnego i bezpiecznego posiłku). Młody czuł się w nim bezpiecznie w tłumie, chłodno i wygodnie odpoczywał w nim w upale, a rodzice nie nadwyrężali pleców.
- Dwa aparaty to potencjalnie za dużo zdjęć: albo wiele kart, albo płyty albo zgrywajka. Kolejną opcją był netbook. Miejska Mama mogła dzięki temu na bieżąco pisać, obrabiać i wybierać zdjęcia a w chwilach kryzysowych typu – kilkugodzinne oczekiwanie na autobus, albo noc za oknami pociągu – Młody miał rozrywkę a rodzice chwilę spokoju.
- Miejska Mama bała się przed wyjazdem, że zgubi dziecko, że nie dopilnuje. Mając w pamięci wspomnienia tłumów w Waranasi czy Dheli nie spała po nocach zastanawiając się jak to będzie. Jednak nie wzięła ani szelek, ani specjalnych oznaczeń. Młody to duży chłopiec. Bardzo szybko nauczył się (nauka przebiegała w sposób w pełni kontrolowany) co się stanie jak się nie trzyma maminej ręki. W chwilach dużego ścisku profilaktycznie lądował w wózku lub na rękach. A poza tym Syryjczycy nie wiedzą co to tak naprawdę tłum.
- pNuda – w przypadku podróżowania z dzieckiem - nie istnieje. Ani dla rodziców ani dla dziecka. Miejska Mama nie zrealizowała zaplanowanej trasy, ale nie ze względu na syna. Po prostu coś za coś. Jeśli gdzieś ma być lepiej, to po co marnować czas? Każdego dnia było coś nowego, kolejny osiągnięty cel. Rzeczywiście, z dzieckiem ogląda się nowe światy bardziej od kuchni: może więcej widać życia „tambylców” a mniej przewodnikowych atrakcji, ale co Miejska Mama chciała zobaczyć, zobaczyła. Doświadczyła nawet więcej dzięki Młodemu. Dziecko po prostu się nie nudzi. Nie ma czasu. Jak mu na to pozwolić, to wszędzie potrafi się świetnie bawić nie wadząc nikomu. Młody był informowany kiedy wypadało się zachowywać i nie zawiódł rodziców. Poza tym miał ze sobą żelazny zestaw: dwóch zabawek i dwóch cieniutkich książeczek, które spokojnie wystarczały. Na miejscu dostał lokalne zabawki.
- Dla dziecka dom jest tam, gdzie są jego rodzice. Dlatego Młody z radością witał każdy nowy nocleg i zaraz go zamieszkiwał. Żeby nikt nie miał do nikogo pretensji rodzice mieli swoje strefy gdzie leżakował sprzęt, a dziecko swoje święte kąty do zabawy, gdzie od razu lądowały skarby i zabawki. Łóżka były zwykle łączone, żeby było wygodniej i bezpieczniej. Dwa śpiwory i wózkowy kocyk wystarcza na troje, ale w kolejną wyprawę Młody jedzie z własnym śpiworem.
- Nie potrzeba ani samochodu z wielkim bagażnikiem, ani sterty waliz żeby podróżować z dzieckiem. Sześćdziesiąt litrów Miejskiej Mamy i osiemdziesiąt Idealnego Taty plus podręczny plecak spokojnie starczyły. Młody i rodzice chodzili w świeżych ubraniach, bo jeszcze w karierze podróżniczej nie zdarzyło się, żeby nie było jak ich przeprać. Kilogramów lekarstw też nie ma sensu brać. Podręczna apteczka i dobre ubezpieczenie. Jak radzi zaprzyjaźniony lekarz w egzotycznych krajach maja swoje, sprawdzone metody na zarazy jakie można tam złapać. Kuchni też nie warto pakować. Jedzenie jest na miejscu, do mleka czy herbaty wystarczy zestaw grzałka plus termos i kubek. Obecne ceny sprzętu turystycznego nie są astronomiczne, więc zamiast normalnych ręczników można spakować super cienkie, szybkoschnące szmatki. Młodemu to bez różnicy. Kosmetyki mają myć a nie być, więc jeden szampon, jedno mydło itd. z powodzeniem wszystkich zadowoliło.
- Argumenty, że dziecko z podróży nic nie zapamięta są absurdalne. Młody oglądając zdjęcia z podróży opowiadał jak najęty, wspominając swoje przygody. Ale nawet gdyby zapomniał: nie oszukujmy się ta podróż nie jest dla dziecka a dla jego rodziców. Jeśli nie chcą albo nie mogą zostawić dziecka w kraju to wspólny wyjazd jest jedyną szansą na spełnienie marzeń i czerpanie przyjemności z tego, co się kocha. Rodzicielstwo nie musi oznaczać rezygnacji z siebie. A na dodatek, jak powiedziała Miejskiej Mamie psycholog (gdyż Miejska Mama miała dylematy czy dziecka swoja egoistyczna podrożą nie skrzywdzi) w tym wieku najważniejsze dla Młodego jest bycie z rodzicami. Nie ważne gdzie i na jakich warunkach.

11 listopada 2010

Upragniona niezwyczajność

Nareszcie! Marzenie Miejskiej Mamy spełnia się - dokładnie za osiem godzin zaczyna kolejną przygodę na Dalekich Lądach. Kolejna własną i z Idealnym Tatą - pierwszą z Młodym. Radość z nieznanego miesza się z matczynym lękiem jak to będzie, jak sprawdzi się jako mama małego podróżnika, jak zniesie to Młody.
O tym, jak podróżuje się z dzieckiem poza granicami kultury zachodniej za jakiś czas! Do tego czasu - Miejska Mama, Idealny Tata i Młody proszą o ciepłe myśli i wytrwałe kciuki.

Dzwoneczek słychać z dali...

Miejska Mama już dłużej nie wytrzyma. Z góry przeprasza wszystkich dla których poniższy tekst będzie obrazoburczy, ale tak już biedaczka ma, że jak tylko lampki na cmentarzach się dopalą, supermarkety wystawią bombkowo-zabawkową ofertę a w sklepach ogrodniczych miejsce po chryzantemach zajmą choinki to czuje nadchodzące święta – dzyń, dzyń, dzyń.
A te święta będą dla niej wyjątkowe, bo Młody z bawełnianego węzełka, co to leży gdzie położą czy posadzą, zmienił się w ciekawego świata małego człowieka. Czyli czas na otwarcie dla niego drzwi do krainy bożonarodzeniowej.
Miejska Mama już widzi tę rozdziawioną buzię, pośpiesznie szarpane pudła z bombkami, szelest rozdzieranego papieru pod choinką, magię szukania na niebie tej jednej i jedynej od której będzie można zacząć świętowanie. Ehhhh – tak, zostało jeszcze półtora miesiąca, ale to wcale nie za wiele czasu żeby przygotować się na przejście przez około świąteczne szaleństwo razem z dzieckiem.

08 listopada 2010

Ból sumienia

Wyrzuty sumienia to obok nieustannego lęku wizytówka wielu wydań macierzyństwa. Rodzice się biczują za: niedostateczne poświęcanie uwagi dziecku, nie wystarczający nacisk na edukacje, nieodpowiedzialność własną, zbyt swawolne życie przy potomstwie, niesprawiedliwe humory i oceny, bycie kopią własnych rodziców, choć właśnie nie tak miało być. To w połączeniu z obawą o zdrowie, życie, szczęście i przyszłość dziecka może doprowadzić do szaleństwa, depresji a przynajmniej wrzodów.
Miejska Mama to wie, rozumie. Czyta i podpytuje, więc zdaje sobie sprawę że nie da się próbować uzyskać ideału bez poświeceń z każdej strony. Są dni gorsze i dni lepsze, rożne okresy w rozwoju dziecka i stany emocjonalne rodzica. Teoria została przerobiona. Ale kiedy zaczęły się szare dni, a przez plany rodzinne w domu istne szaleństwo, pośpiech, bałagan i tysiąc rzeczy do załatwienia każdego dnia, Młody wylądował na bajce, musiał się bawić sam i przypominać, że pora obiadu się zbliża. Miejska Mama co wieczór wyobraża sobie macierzyńskie piekło i wie, że będzie się z pewnością taplać w największym kotle z przypalona mleczną mieszanką, z dziecięcym płaczem puszczanym z głośników non-stop.

07 listopada 2010

Ja przecież też mam imię!

Bycie matką bywa wkurzające. I nie tylko z powodu gorszych dni, niedopieszczonych ambicji, poczucia zamknięcia i ograniczenia. Miejską Mamę najbardziej wkurza „przeźroczystość” związana z metką „matki”. Jakby zaraz po porodzie kobiecie odessało całą osobowość, intelekt, doświadczenie zostawiając tylko matczyny kokon: pusty, bezpłciowy, bezideowy.
Gdzie matka nie pójdzie zawsze słyszy wypowiadane na jednym oddechu: Co u was słychać? Jak mały?
W piaskownicy każdy wie, jak nazywa się który brzdąc i do której kobiety należy. Ale kim jest ta kobieta nikogo już nie interesuje, to po prostu: mama Tomka, mama Gosi, Marysi, Henryka, czy jak komu tam w metryce wpiszą. Dodatek.
Najbardziej widoczne jest to na spotkaniach rodzinnych, gdzie matka jest oglądana bacznie, owszem, ale z perspektywy pieluchowego kalejdoskopu. A jak on śpi? Jak je? Co potrafi? Nikt matki nie spyta o plany, rozrywki, chwile bez dziecka, lektury czy choćby opinię o ostatnich wydarzeniach w kraju i na świecie. Zdawkowe „co słychać” jest pytaniem retorycznym – no bo co ona może robić ciekawego, skoro przy dziecku siedzi.
Wszystkie dzieci nasze są. Wszystkie są kochane, rozchwytywane, urocze i zabawne. A za nimi snują się jakieś cienie – matczyna obsługa. Ale kto na nie by zwracał uwagę.

Rodzicielskie rozstaje

W ostatnich dniach Miejska Mama coraz częściej dochodzi do wniosku, że jednym z najlepszych testów na rodzicielstwo jest podróżowanie z własnym dzieckiem. I nie chodzi tu o rodzicielstwo w kontekście idealnego taty lub mamy, tylko o rodzicielstwo jako układ ja-mój partner- dziecko.

Pojawienie się na świecie Młodego przewróciło życie Miejskiej Mamy do góry nogami. Wrażenia jak z uderzenia w ścianę rozpędzonym samochodem. Było tak a jest tak, i mimo że zderzenie zostało przerobione w teorii i tak bolało. Rekonwalescencja i przełamanie traumy wypadkowej trwało kilka miesięcy i Miejska Mama znów mogła siąść za kierownicą swojego życiowego auta. Ale już ostrożniej zaczęła wjeżdżać na skrzyżowania, uznała, że kolor czerwony jednak coś znaczy i ze wyprzedzanie na trzeciego na zakręcie nie jest najlepszym pomysłem. Chwilę można poczekać.

Niestety, szok wypadkowy wychodzi dalej. Miejska Mama cały czas musi się uczyć prowadzić na nowo. Tak było z wakacjami. Te pierwsze, dzieciate cała rodzina grzecznie spędziła nad rodzimym morzem. Cicho, spokojnie, fale i wiatry kołyszą do snu, wszystko swojskie i bezpieczne. Nuuuuuuda. Niestety, Miejska Mama kiedy mamą jeszcze nie była lubiła się szwendać i nawet bóle porodowe z głowy jej tej pasji nie wybiły. Dlaczego ma się wyrzec czegoś, co w stanie bezdzietnym było jedną z treści jej życia?

Kiedy Młody miał ledwo skończony rok został brutalnie porwany pociągiem do zachodniej stolicy, co zniósł zadziwiająco dobrze. Ale Miejską Mamę nadal nosiło, bo za krótko, za blisko, za swojsko. Wreszcie wymarzone wakacje. Rodzinka kontynuuje obraną wcześniej zasadę że jak wszyscy to wszyscy i Młody też. Najlepiej mu będzie z rodzicami, rodzicom zresztą też nie w smak było zostawienie syna na tak długo. Ale gdzie jechać, żeby Młody był bezpieczny i radosny a rodzice spełnieni i odkręceni? Tu malaria a tam denga, bliżej mekka terrorystów, wyspy pod popiołem, albo pustynne cepeliady. I tak źle i tak nie dobrze. Trudno dogodzić wszystkim, a zwłaszcza bliskim, którzy na pierwszą daleką podróż Młodego będą patrzeć przez pryzmat sensacyjnych wiadomości w prasie i telewizji. Uffff – jak nie zostać nieodpowiedzialnym rodzicem i nie skazać się na frustrację i myślenie o dziecku jako „kuli u nogi”?

Miejska Mama z Idealnym Tatą wciąż się głowią i czekają – a nuż pojawi się jakiś znak?

31 października 2010

Niewolne wolne

Człowiek nie jest stworzony tylko do pracy, choć bez tej pracy żyć trudno. I nie chodzi tu tylko o pracę zawodową, ale o wszelką działalność jaką homo sapiens może się poszczycić. Każdemu jest potrzebny odpoczynek. Przede wszystkim od codziennych zadań. Nic więc dziwnego, że największe religie świata w swoje kalendarze oprócz świąt okazyjnych wstawiają jeden dzień przerwy. Czy to piątek, czy sobota lub niedziela – nie ważne – zasada jest prosta: nie działać. Nie dla zniewolenia, ortodoksyjnego zamęczania ludzi wymyślono tą zasadę, ale dla ich dobra. Żeby choć raz na jakiś czas wyspali się, odprężyli i zaczęli myśleć, co dla nich jest naprawdę w życiu ważne, dokąd ich własna droga prowadzi, czy chcą nią iść sami czy z kimś. Ważne, żeby oderwać się zupełnie od tego, co dzień w dzień angażuje, pośpiesza i męczy.

Tymczasem dziś dzień wolny się wynaturzył okrutnie. Fakt – boleśnie można doświadczyć, że firmy usługowe, urzędy, banki, wszystko co nas na co dzień otacza, nie działa, albo działa w ograniczonym wymiarze godzin; ale na tym się kończy uświęcone „wolne”. Weekendy wykorzystujemy na: zaległe prace domowe, zakupy (alleluja – mamy przecież centra handlowe otwarte niemal non-stop), remonty albo imprezy rodzinne, które nie wiedzieć czemu często kojarzą się z wypruwaniem sobie żył nad parującą miską z wodą. W tym kontekście poniedziałek jawi się jako dzień powrotu do oazy spokoju.

Miejska Mama pamięta jak nią ciskało w dzieciństwie, kiedy wyglancowana co niedzielę była ciągnięta do dziadków na rodzinne spotkanie. Nawet wielka porcja bitej śmietany na deser nie byłą w stanie zatkać jej ust przed marudzeniem. Dziś, te dwadzieścia lat później Miejska Mama wiele by dała za snujące się popołudnie bez cienia spraw które można by w tym czasie załatwić. Za bycie z rodziną, tą wielką, z dzieciństwa, którą stać byłoby na rezygnacje z napiętych planów na rzecz wspólnego przebywania ze sobą. Bez powodu. Bez podtekstów. Tak po prostu. Żeby można było bez obrażania połowy bliskich pójść na spacer, samemu, i porozmyślać, tracić czas w ciszy w hamaku po sutym obiedzie, zamknąć się w pokoju z widokiem na ogród, w słuchawkach na uszach z herbatą na kolanach. Dzieci kotłowałyby się między sobą, dziadkowie byliby szczęśliwi, siostry i bracia rozmawialiby o wszystkim i o niczym, nie robiąc przy okazji interesów.
Albo wyjechać z przyjaciółmi za miasto, albo nawet spotkać się w mieście – bez zegarków, sztywnych form i niewygodnych ubrań. Być razem kiedy się chce lub osobno, jeśli taka zajdzie potrzeba.
Na razie jednak Miejska Mama marzy i usiłuje jednocześnie wcisnąć w kalendarz kolejne pozycje na weekend. Ale do czasu.

Do potrzeby wolnego, ale tak naprawdę wolnego dnia się dorasta. Zarówno jeśli chodzi o wiek jak i stopień ucywilizowania. Bo dlaczego w tej samej chwili kiedy w Warszawie panuje prawowity ruch za granicą zachodnią snują się spacerowicze powoli kroczący na weekendowe spotkania czy to u rodziny, czy u przyjaciół czy w jakimś miłym mniej lub bardziej ukulturalnionym miejscu? Tam czas potrafi się zatrzymać. Dlaczego u nas nie?

27 października 2010

Matka frustratka

Nie jest łatwo być współczesnym rodzicem. Z każdej strony atakują informacje jak właściwie wychować dziecko, co jest ważne, żeby wyrosło na dobrego człowieka, co mu grozi, czego potrzebuje. Trudno się w tym wszystkim połapać a jeszcze trudniej odnaleźć miejsce dla siebie. Na topie jest bycie rodzicem ekologicznym, naturalnym, bezstresowym, nowoczesnym i co tam jeszcze pozytywnie się kojarzy. Rodzic czyta i po chwili albo żałuje że nie ma karty kredytowej albo szuka noża kuchennego, co by sobie żyły podciąć a dziecko do adopcji oddać, rodzicom, którzy się do tego nadają. Bo on z pewnością nie. Na szczęście noża nie znajdzie, bo dziecko schowało w ramach eksploracji domowych szafek, a po pierwszych emocjach wróci rozum. I rodzic zaczyna myśleć.
Miejska Mama przeczytała ostatnio o jedynej w swoim rodzaju głębokiej więzi, jaką można nawiązać z dzieckiem rezygnując z pieluszek. Idea piękna i ze względów emocjonalnych, ekologicznych i ekonomicznych – co wie każdy rodzic, którego dochody idą w pieluchy. Miejskiej Mamie zrobiło się wstyd – że nie ma czasu żeby non-stop patrzeć na twarz swojego dziecka, wyczytując z jego mimiki dziecięce potrzeby. Że brutalnie odcina pępowinę nalepiając na brzuszku podtrzymujące jednorazówki plasterki. Zasępiła się okrutnie że jest złym rodzicem, ale na szczęście na krótko.

Szczęśliwe dzieci szczęśliwych rodziców – mówi mądre powiedzenie. Macierzyństwo jest czymś szytym na miarę – każdemu według umiejętności i potrzeb. Są matki, ojcowie, absolutnie zatracający się w swoich dzieciach, spełniający się w całości w rodzicielskiej roli. I chwała im za to, choć Miejska Mama nie chciałaby być w ich skórze, kiedy dzieci odejdą własną drogą, a odejść powinny. Reszcie pozostaje pogodzenie roli ojcowsko-matczynej z własnymi potrzebami i znalezienie bezpiecznego środka uszczęśliwiającego i rodziców i dzieci. Zamiast łykać tabletki na depresje lepiej jest czasem pomyśleć też o sobie i własnych potrzebach. Ekologiczne są również pieluchy wielorazowe, a przynajmniej na chwilę można odejść od dziecięcego łóżeczka.

Kultura strachu

Miejska Mama chowała się na podwórku. Jako dziecko swawoliła po pobliskim lesie. Z plecakiem wędrowała dwadzieścia minut piechotą do szkoły, przy założeniu że nie było niczego ciekawego po drodze. Sama, bez opieki. Podobnie miała większość jej rówieśników. Miejskiej Mamie znane są również historie trzylatków wysyłanych samotnie do bliskiego sklepu po chleb albo mleko. Dzieci są zadziwiająco zaradne, co w krajach trzeciego świata wykorzystuje się dramatycznie wcześnie jak na standardy zachodu - pracują, wychowują dzieci – swoje rodzeństwo, sprzątają, gotują. Przykre, że dzieciństwo według naszych standardów trwa tam tak krótko, ale live is brutal.
Dziś na szczęście nad Wisłą zamiast obowiązków zarobkowych są edukacyjne: żłobek, przedszkole, szkoła – dla każdego według potrzeb. I byłoby miło, gdyby nie to, ze dzieci zamiast cieszyć się sowim dzieciństwem, jak swojego czasu Miejska Mama, ą wychowywane w kulturze strachu: przed porywaczem, pedofilem, psychopatą. Rodzice zamykają je za kratami strzeżonych osiedli, przywiązują do domu, wyposażają w telefony, zapełniają dziecięce kalendarze, byle tylko mieć pociechy pod ciągłą kontrola.
Czy liczba zwyrodnialców gwałtownie zwiększyła się w ciągu ostatnich trzydziestu lat?
Zaminowali nam kraj? Urządzono masowe łowy na dzieci? Podpięli pod prąd place zabaw?

Stereotyp

Pewien pan, schludny, niczym się niewyróżniający, bez widocznych blizn, siniaków, broni przy pasie itd. wsiadł do tramwaju. Dzień był piękny, ludzie uśmiechnięci i pewnie nic dziwnego by się temu panu nie wydarzyło, gdyby nie fakt, że razem z panem wsiadł syn, a dokładniej wtoczył się wózek z synem. Pasażerowie uśmiechnęli się – tata zajmuje się synem. Jak ślicznie! Młody człowiek tylko chwilę kulturalnie spał ze smoczkiem w ustach po czym dramatycznie się rozdarł. Żeby nie narażać współpasażerów na utratę słuchu nasz bohater postanowił wysiąść na najbliższym przystanku. Miał pecha. Nogawka spodni zaplątała mu się tak dramatycznie, ze runął na ziemię jak długi, a zanim wózek z synem. Dziecko się drze. Pan się zbiera. Nikt ręką nie ruszy żeby pomóc, tylko się wszyscy gapią – wiadomo: pijak, dzieckiem się nie potrafi zająć, zwyrodnialec jeden. Tak to jest jak się ojcu dziecko powierza, patologia po prostu. I gdzie jest ta nieodpowiedzialna matka?

Oksymoron

Macierzyństwo udomowione, zasiedziałe w domu z dzieckiem, nie pracujące zawodowo, nie przynoszące dochodów, w dżinsach i kufajce cierpi na totalny brak zrozumienia. I mimo, że część społeczeństwa najchętniej by wszystkie kobiety w domu pozamykała i z dziećmi siedzieć kazała, wnosząc okrzyki zachwytu nad tradycyjnym podziałem ról i zbawiennym wpływem kontaktu z matką (to musi być koniecznie kobieta), to sposób oceny matek domowych trąci myszką i stereotypem.
Kobieta siedząca w domu – czy ktoś widział kiedyś udomowioną matkę, która siedzi przez dłuższy czas swojego roboczego dnia? A jednak tak jest postrzegana: wygrzewająca się w piaskownicy, oglądająca z dzieckiem na kolanach książeczkę lub bajki, przy obiadku, łóżeczku itd. Siedzi? No przecież! Fajnie być taką matką i Miejska Mama bardzo by chciała, ale nie wie jeszcze jak. I jakoś znajome mamy udomowione tez nie wiedzą, nawet te super zorganizowane, ambitne, wspomagane przez wykwalifikowany personel. Po całodziennym siedzeniu są padnięte, znudzone, cierpią na potrzebę zrobienia czegoś dla siebie, pobycia same ze sobą. No w głowie im się przewróciło.
Matki udomowione, które zrobiły sobie przerwę w życiu zawodowym – są ponadczasowe. Między momentem kiedy odchodzą z brzuszkiem zza biurka a powrotem do niego panuje bezczas. W firmie najprawdopodobniej nic się nie dzieje, rynek się nie zmienia, narybek zawodowy z dyplomami nie puka do pośredniaka czekając na każde wolne miejsce, bo dla takich matek rzadko kiedy przewidywana jest oferta dokształcająca, umożliwiająca odnalezienie się po powrocie w nowych realiach. Ich czas to dzieci, nie nauka.
Jak przy takich założeniach namówić inteligentne, ambitne kobiety do rodzenia chmar dzieci?

16 października 2010

Dobry – znaczy jaki?

Słowo-wytrych, zlepka otwierająca portfele milionów rodziców na całym świecie, powód kompleksów i frustracji przynajmniej części z nich: Dobry Rodzic. Dobry, czyli jaki?
Zdaniem Miejskiej Mamy Dobry Rodzic to idealne dziecko specjalistów od marketingu z niemal wszystkich możliwych branż - od zabawek, przez edukację aż po rynek farmaceutycznych. Dzięki ich wytężonej pracy Dobry Rodzic wie, co jest najlepsze dla jego dziecka. Wie, bo przeczytał w odpowiedniej prasie, obejrzał w jednej z reklam, usłyszał jak dzieciaty celebryta podkreśla, że jest dobrym tatą, dobra mamą bo dziecko wysyła gdzie może. Dobry Rodzic swoim pociechom nie daje odsapnąć: korepetycje, kursy, zajęcia doszkalające, atrakcyjne hobby. Im więcej włoży się w potomka za młodu, tym bardziej zwiększa się jego szanse. Przynajmniej w teorii.
Dobry Rodzic jest przede wszystkim lepszy od innych rodziców. On przeczytał co trzeba, bywał gdzie i z kim trzeba, wie, kim jest Super Niania, i które przedszkole jest najlepsze w dzielnicowych rankingach.
Dobry Rodzic nigdy nie ustanie w poszukiwaniach – odwiedzi dziesięciu specjalistów lekarzy, mimo że i tak uważa, że wie lepiej. Lekarze oczywiście z górnej półki, poleceni i do polecania.
Najważniejszą cechą prawdziwego Dobrego Rodzica jest to, że jest super piarowcem. Żeby nikt przypadkiem nie przeoczył jego wielkości sam wyliczy listę miejsc gdzie posyła dziecko, razem z rekomendacjami, przytoczy teorie wszelkich dziecięcych guru – zacytuje z pamięci jak trzeba. I najważniejsze – poucza maluczkich, tych Niedostatecznie Dobrych Rodziców, nie tak doskonałych jak on sam.
Problem z Dobrym Rodzicem jest taki, że czasem zapomina on zapytać swoje dziecko czego ono che i na co ma siłę. Niewdzięczny smarkacz jest nieznośny i krnąbrny bo jest zmęczony nadmiarem atrakcji fundowanym przez idealną mamę czy tatę. Chciałby trochę pozbyć, pocieszyć się sobą, rodzicami, nie koniecznie w świetle świateł i towarzystwie tłumów. Przecież sam siebie nie przeskoczy. Ale co z tego?! Od tego jest się przecież Dobry Rodzicem, żeby wiedzieć najlepiej jak wychowywać swoje potomstwo. I cudze oczywiście też!

Wolne? Dla kogo?

Piątek – Miejska Mama ma już wszystkiego dość. Pięciodniowy maraton kobiety domowej dobiega końca tylko po to, żeby przez weekend udzielać się towarzysko, podtrzymywać więzi rodzinne i usiłować załatwić wszystko to, co wymaga również obecności męża. W niedzielę Miejska Mama znów zatęskni za poniedziałkiem, kiedy to wraca upragniona normalność. I tak w kółko....Pod tym względem praca poza domem i własną rodziną jest bardziej atrakcyjna, bo mimo niewątpliwych trudów, stresów, niekiedy niechcianych kontaktów zawodowych, w piątek się z niej wychodzi.

10 października 2010

Po co nam dzieci?

Polki na porodówki! bo jak nie, to nam społeczeństwo zbankrutuje! - miejska Mama zawsze dostaje dreszczy, kiedy słyszy, ogląda, albo widzi kolejne apele mniej więcej tej treści. Albo kiedy kolejni politycy chcą za dzieci płacić, czym w ich chorej logice wpłyną na dzietność społeczeństwa. A przecież chyba każdy inteligentny człowiek wie, że ci którzy dzieci chcą mieć, będą je mieli bez względu na obowiązek patriotyczny czy przychody, a ci co ich nie mają bo nie chcą, może po prostu mieć nie powinni.
Ale gdyby się tak zastanowić - to po co mieć dzieci? Jak ktoś wyliczył, za pieniądze włożone w odchowanie, wychuchanie, wychowanie i wykształcenie dziecka można by postawić mały domek jednorodzinny. A zwrot inwestycji raczej żaden, bo nawet jeśli założyć, że dzieci pomogą finansowo, to zwykle czasu nie starcza, żeby skorzystać.
Potrzeba gatunkowa jest zrozumiała jak najbardziej - dzieci przenoszą cząstkę rodziców dalej, ocierając się o nieśmiertelność. Ale co z tego, że geny przetrwają, jeśli pamięć nie będzie pielęgnowana, i kolejne pokolenia nawet nie będą wiedziały po kim taki kształtny nos mają?
Samotność, a w zasadzie lęk przed nią często popycha do posiadania potomstwa. Rodzice umrą, rodzeństwo - zwłaszcza jeśli nie było sobie bliskie - rozejdzie się i jeśli nie dzieci, to do ostatnich dni tylko mąż i sąsiadki zostaną. A tak to chociaż jest do kogo zadzwonić, czy choć na czyją fotografię spojrzeć. Problem w tym, ze czasami taka potrzeba może się przerodzić w patologię: toksyczny związek rodziców z dziećmi, który może prowadzić do wyobcowania a nawet dramatów, kiedy rodzic nie chce pozwolić dziecku rozwinąć skrzydeł i odlecieć.
Starość, lek przed niedołęstwem, śmiercią to jeszcze jeden z powodów, dla których dzieci dobrze jest mieć. Pod warunkiem, że się je tak wychowa, żeby były w stanie to zrozumieć.
Ale dzieci to nie tylko memento mori ale i radość z bycia dzieckiem - na nowo. Tylko posiadając dzieci można włączyć cofanie i kolejny raz taplać się bezkarnie w kałużach, zakochiwać po raz pierwszy, mieć kolejne, nie swoje-swoje dzieci.
Jest jeszcze jeden powód, ulubiony zresztą miejskiej Mamy, dla których dzieci warto mieć. Tylko w ten sposób można zagwarantować sobie życie w normalnym kraju. Bo żadne wybory, tymczasowe władze nie dadzą nam tego, co zapewnią dorosłe, szczęśliwe, inteligentne - również emocjonalnie, dzieci.

09 października 2010

A kiedy dzieci śpią....

..to ich rodzice świetnie się bawią. Zarówno we własnym lub innym pełnoletnim towarzystwie. Bawić się można w domu i na mieście, u znajomych, w kinie, teatrze – jak tylko rodzice dysponują odpowiednim zapleczem opiekuńczym. Zabawa zakrapiana czy nie, uda się – nie uda – zależy od towarzystwa i nastroju. Ale żadne dorosłe rozrywki nie dają takiej radości jak możliwość podebrania zabawek własnemu dziecku. Miejska Mama pamięta, że kiedy w domu pojawiło się pierwsze klocki LEGO rodzice przez kilka dni siedzieli i układali. Nie z dziećmi, dla dzieci, ale sami! I dziś historia się powtórzyła: po imprezie Młodego, zmęczeni, po bardzo długim dniu na nogach, lekko zirytowani dawką decybeli, z jaką musieli się zmierzyć, siedli przy kuchennym stole i raz jeszcze obejrzeli wszystkie prezenty. Bawili się świetnie przyciskając maleńkie guziki (ciiii, nie włączaj bo Młody się obudzi! No dobra, przez poduszkę można), otwierając i zamykając wszystko co tylko zawiasy miało, pukając, dotykając, szeleszcząc kartkami przeglądanych książek. I bardzo byli wdzięczni swojemu synowi, że uprzejmie nie wziął do łóżeczka nowych zabawek.

08 października 2010

Gorsi rodzice

Tata jest gorszy od mamy. Tata nie nadaje się do opieki nad dzieckiem.Rolą ojca jest zarabianie pieniędzy i łapy precz od naszych dzieci. Ojciec na wychowawczym to frustrat,nierób albo pedofil. A matka, która zostawia dziecko pod opieką swojego męża jest oczywiście matką wyrodną. I zabrać im dzieci!
Seksizm i stereotypy krążą jak widmo wokół rodziców. To, co widać gołym okiem zobaczyć można na placach zabaw. Te szepty, wymieniane spojrzenia za plecami ojców, którzy przyszli tam ze swoimi pociechami. A nie daj boże taki źle ubierze syna, nie złapie w porę córeczki - zaraz się sępy zlecą i dziecko mu wyrywają. No bo przecież się nie zna - ma penisa, wiec jest dziecięco ułomny.
Trudno w Polsce być ojcem, zwłaszcza etatowym. Seksizm odciąga go od dzieci gdzie tylko się da. Rzadko który tata jest tatą domowym, bo zwykle to mężczyzna jest skazany na utrzymywanie rodziny z racji że więcej zarabia. Wtłoczony od lat w rolę gruboskórnego barbarzyńcy sporadycznie odwiedzającego swoją samicę i potomstwo mało który facet odważy się przeciwstawić społecznym stereotypom i zostać domowym „panią nianią”. O równouprawnieniu na płaszczyźnie rodzicielskiej w Polsce mowy nie ma - pewien mężczyzna w trakcie rozwodu ustalił z żoną, że to on zajmie się wychowaniem dzieci, to z nim będą mieszkały. Matka na to chętnie przystała. Ale nie wyszło, bo kiedy tylko adwokat usłyszał o ich pomyśle natychmiast ich od tego odwiódł, ostrzegając, że przy takim postawieniu sprawy sąd im po prostu może odebrać prawa rodzicielskie. Kiedy jeden z synów szwagra Miejskiej Mamy trafił do szpitala ojciec nie mógł przy nim czuwać nocą, bo szpital bał się potencjalnego pedofila, jakim dla podobno wykształconych ludzi, jest ojciec zajmujący się dziećmi.
Faktycznie - mężczyźni piersi nie mają. Nie urodzą. Własnym ciałem nie wykarmią. Biologia nas determinuje, ale tylko przez chwilę. Ojcowie też kochają, są również inteligentni, wrażliwi, opiekuńczy. Miejska Mama osobiście zna mężczyzn, którzy o głowę w swoim rodzicielstwie przewyższają żony, duszące się w narzuconej im roli. One chcą robić karierę, oni chcą być przy dzieciach. I dlaczego by im na to nie pozwolić?

05 października 2010

Ważny jest kontekst

Prawdziwy koszmar: szafa pusta, jej właścicielka brudna, potargana, zmęczona. Ręce ciastem uwalane. Za pięć minut wchodzą goście, tacy z kategorii: VIP. Panika. Gorączkowe poszukiwania i bieganie między lustrem a mężem. Najważniejsze pytanie: jak wyglądam? I odpowiedź – dla mnie zawsze wyglądasz pięknie. Miejska Mama to przerobiła. Wielokrotnie. I ma tego szczerze mówiąc dość. Bo „dla mnie wyglądasz pięknie” z autentycznego zachwytu z maślanymi oczami przepoczwarzyło się w „cześć, kochanie jestem w domu, co na obiad”.
W głowie babie się przewróciło – ciśnie się samo na usta. Bo jak inaczej skomentować fakt, że Idealny Tata poza żoną świata nie widzi, i nawet gdyby paradowała w beczce po oleju, też byłby zachwycony. Ale tylko pozornie. Bo czy nie jest tak, że najdroższy mąż tak już się przyzwyczaił do obecności żony, idealnie wpasował ją w swoje życie, ze ani nie czuje się w żaden sposób zagrożony ani też nie szuka w niej już tej kobiety, która mu jakiś czas temu w głowie zwróciła.
Żona to żona, jest-była-będzie i tyle. A jak widzą ją inni – czy to ważne? Moja ci ona!
Tymczasem owa żona im głębiej siedzi w domu, im rzadziej high live ogląda, tym większą ma potrzebę stereotypowego istnienia. Wie, że jest kochana, potrzebna, ba, nawet i doceniana za pracę czy to nad dzieckiem, czy w domu, czy w pracy. Ale od czasu do czasu chciałaby przestać być przeźroczystą dla swojego męża i zaistnieć. Może nawet w grę wchodziłby mały romans? Przecież wszystko zostanie w rodzinie!

04 października 2010

Inne spojrzenie

Rodzicielstwo, a zwłaszcza macierzyństwo daje wyjątkową szansę – można zdjąć życiowe okulary które nosiło się do tej pory i włożyć nowe – o zupełnie innej ogniskowej. I człowiek od razu czuje się jak bohaterowie Matrixa.
Do czasu pojawienia się Młodego życie Miejskiej Mamy było absolutnie normalne. Praca, mąż, weekend, wakacje, święta – poukładane, do ogarnięcia i zrozumiałe. Czas płynął dopasowany do trybu pracy, pieniądze wpływały i wypływały w podobny sposób, styl życia Miejskiej Mamy nie odstawał zbytnio od jej znajomych.
Po siedemnastu miesiącach macierzyńskiego stażu wszystko wygląda jednak inaczej, o czym w jaskrawy sposób Miejska mama mogą się przekonać odwiedzając swoje dotychczasowe miejsce pracy. To co jeszcze dwa lata temu było zupełnie oczywiste odnalazła dziś jako wirtualny świat, cieniutką liną połączony z rzeczywistością.
Kalejdoskopowe tempo, świat wielkości karty kredytowej, mnogość zbędnych potrzeb drenujących portfel dopadły ją już w zakładowej windzie. Jak w lustrze z perspektywą czasową, Miejska Mama przeglądała się w towarzyszących ją osobach. Dziś, mimo że z trudem może określić swoje życie jako nie intensywne, żyje wolniej, ale więcej. Zasmakowała w częstszych spotkaniach, dłuższych rozmowach, które się pamięta, powolnym i wygodnym moszczeniu się w otaczającym tu i teraz, małych radościach i wygodnych butach. Pytanie tylko, czy przed macierzyńskie okulary przepadły na zawsze, czy tylko wylądowały na jakiś czas głęboko w szufladzie. Szkoda by było....

03 października 2010

Domowe słabości

Higiena jest wytworem kultury. To, co jest brudne a co czyste, jest relatywne. Bałagan też jest względny. Co dom, co mieszkanie to inne standardy: od sterylnych wnętrz, do których sprawdzania zbędne byłyby białe rękawiczki, po twórczy nieład, bajzel, syf totalny. Porządek wyznaczają sami gospodarze, z wyjątkiem bezdyskusyjnych ekstremów. Nie ma jednej miarki, nie ma więc jednej oceny, którą można by wystawić matce-pani domu. I dobrze, bo takich, co to spełniają się biegając ze ściereczką do kurzu i mopem przez całą dobę chyba za wiele nie ma.
Trudno być ideałem gospodyni, kiedy do obrobienia się ma nie tylko dom, ale i dziecko, pracę, własne pasje. Utrzymanie domu na poziomie pism wnętrzarskich, praca nad wystrojem, nowinki designerskie, konkurują z kolejną parą butów dla najmłodszego, rodzinnymi wakacjami czy wieczornym wyrwaniem się z domu do kina, teatru, na ploty.
Te, którym bardzo przeszkadza stan własnego lokum czy wymięte ubrania, a domowe prace je brzydzą pozostaje wybór: cierpieć w milczeniu, olać opinie otoczenia czy znaleźć sobie pracę, za którą będzie można opłacić wykwalifikowaną pomoc domową.
Ale zdarzają się takie osobniki, dla których dobieranie nowych zasłon, kolejne przemeblowanie czy dwie godziny z żelazkiem w ręku, albo pół dnia przy lepieniu pierogów to samospełnienie i szczyt rozkoszy. To nie patologia, tylko styl bycia. I w dodatku domowa wirtuozeria zwykle nie przychodzi w pakiecie, tylko wybiórczo.
Miejska Mama ze wstydem przyznaje, ze dla dobrego żelazka odda wszystko, ale guzika przyszyć nie potrafi. Kurze ścierać może ale płynu do mycia szyb nie tknie, tak jak nie zniży się do prania czy mycia naczyń (chwała cywilizacji za AGD!). Dlatego jest wdzięczna otaczającym ją kobietom (mężczyźni jakoś nie mają takich problemów), za nie piętnowanie jej jako wyrzutka i nieudacznika.

29 września 2010

Strukturalizm

Cześć – zaczepił Młodego chłopiec, na oko lat cztery. Młody, ordynus i introwertyk nawet nie raczył podnieść głowy znad swojej babki z piasku. Intruz nie dawał za wygraną, coś go najwyraźniej gryzło.
Proszę pani, a on to czyim jest kolegą – zapytał wreszcie Miejską Mamę zdesperowany wskazując na Młodego – To kolega Izy czy Oliwki? Bo jak Oliwki, to ja się z nim nie będę bawił.
Tą krótką wypowiedzią młody człowiek zburzył cały świat Miejskiej Mamy, która od lat zżyma się na wszelkie światki-zaświatki. Stosunki, stosuneczki, kontakty, znajomkowie – świat się kręci w kuluarach i żyć tak będziesz jak się usadzisz. Kogo znasz, a najlepiej – z kim cię widują – to twój skarb. Nie ważne doświadczenie, umiejętności, przedrostki i inne takie: władza jest tam, gdzie są ci, którzy z nią trzymają. Co się dziwić że polityka to kolesiostwo, że struktury służby zdrowia, bezpieczeństwa, prawa obstawione są stowarzyszeniami byłych kolegów z ławki, że kuzyn stoi za kuzynem od najmniejszego pipidowa po miasto stołeczne, skoro układ zaczyna się już w piaskownicy.

23 września 2010

Matka elegantka

Miejskiej Mamie to już się zupełnie w głowie przewróciło, bo jęczy i jęczy. Półżywa po całodziennym maratonie z Młodym leży w łóżku i fuka na Idealnego Tatę, że tylko w niej Matkę Polkę, rodzicielkę pierworodnego widzi, albo Kurę Domową, żonę fartuszkowo-wycieraczkową co buzi na do widzenia da i teczkę po powrocie odbierze. A Miejska Mama Kobietą jest! I pokazywana chce być. I w sukience, takiej jedwabnej, opiętej, co szeleści, z dekoltem i naszyjnikiem obejmowana władczą mężowską ręką chce się pokazać. No i w ogóle, fuk, fuk. No bo inne żony-matki to i biżuterię dostają i na wycieczki wyjeżdżają i po mieście są obwożone. A ona co? Tylko popycha ten wózek po osiedlowych uliczkach, a jak już się wozi, to metrem, bo samochód mąż pomylił ze skrzynką narzędziową i dziecka nie ma gdzie wsadzić.
Idealny Tata zasępił się okrutnie, bo myślał że Miejska Mama, Idealna Żona i Matka spełnia się w swojej karierze rozrodczo-gospodarskiej. Zasępił się i zawstydził i działać postanowił. Olaboga!
Następnego dnia Miejska Mama dostała prezent. Maleńkie czarne pudełeczko, wyłożone welurem. W środku coś błyszczało zachęcająco. Miejska Mama uszczypnęła się z wrażenia, czy jej się nie śni. Zabolało, więc było dobrze, aż do czasu kiedy ze środka pudełka wyciągnęła coś na kształt talerzyka skrzyżowanego z hakiem, a Idealny Tata z dumą podkreślił że noszą to tylko prawdziwie eleganckie kobiety. Miejska Mama najwyraźniej do nich nie należała, bo o celowości (o przeznaczeniu?) podejrzanego urządzenia nie miała pojęcia. W mentalnych kaloszach i waciaku wysłuchała instrukcji obsługi wieszaka na torebki i z cierpkim uśmiechem podziękowała za zaproszenie do odwiedzenia szefa Idealnego Taty, w ramach dodatkowych godzin pracy. Z dzieckiem oczywiście. High live po prostu!

22 września 2010

Quo Vadis Matko

Cel uświęca środki – taka zasada. Ale co, kiedy celu nie ma, albo się gdzieś w życiowych zawirowaniach gubi? To problem wielu mam – kiedy pojawiają się na świecie dzieci cele wirują, a czasem znikają. Bez wewnętrznego kompasu trudno sobie na nowo życie układać.

Na początku jest dzień a po dniu noc. Czas zabaw i wypoczynku. Życie ciągnie się radośnie, bezcelowo, zmieniają się tylko pory roku, a lata odliczane są kolejnymi prezentami urodzinowymi. Potem człowieka objuczają za dużym plecakiem i w imię wyższych celów – ucz się synu, to na ludzi wyjdziesz – prowadzają do szkoły. Pierwsze świadome cele są najczęściej narzucone i mają charakter szantażu – jak się będziesz dobrze uczyć, to pójdziesz do kina, na podwórko, pojedziesz na rejs, czy wyprawę w dalekie kraje. W dorosłość ludzie wchodzą pod rękę z Urzędem Pracy lub Stanu Cywilnego , bo najwyraźniej bezrobocie jest nie ludzkie, tak jak samotność. I koniec podpowiedzi. Dalej człowieku radź sobie sam i własne cele obieraj. A dziś to nie łatwe, bo i za duży wybór dróg i środków co niemiara.

Kiedyś człowiek rodził się i wiedział w którą stronę ma iść. Wyżej czoła nie podskoczy, gdzie ojce były tam i on będzie, a jak ma aspiracje to i sił mu starczy na wyrwanie się z losowej koleiny. Teraz każdy może być kim chce, lub kim widzi go środowisko, i odpowiednie cele sobie wyznaczać.

I tu pojawia się dylemat matek: jaki cel ma je dalej przez życie prowadzić. Która droga da im spełnienie, satysfakcje, pozytywną opinię społeczeństwa?

Czy ich życiową rolą ma być niańczenie i wyprowadzenie na ludzi potomstwa? Własna edukacja i szeroko pojęty rozwój? Szczęście cieszenia się życiem czy kariera zawodowa? Co ma być priorytetem a co może poczekać? Mętlik w głowie, blokada działań i stres. Miejska Mama wali głową w ściany i przeklina dzień, w którym postawiła sobie to pytanie. Myśli, myśli a możliwości coraz więcej. Pyta, kogo może, a odpowiedzi się mnożą, albo co gorsza – ich brak. Bo jak się okazuje wielu ludzi bez tej wiedzy może żyć. I to nawet szczęśliwie.

21 września 2010

Wyzwolone trzydzieści plus

Najpierw nie wolno bo zakazane dla dzieci. Potem - panience nie wypada. Panna na wydaniu nie powinna, a przyszła matka tak zachowywać się nie może. Od urodzenia gorset wolno-nie wolno ściska, uwiera, dusi, zależnie od siły zasznurowania przez kochaną rodzinę i okolice. Ale do czasu. Bo po trzydziestce życie zaczyna się na nowo. Mąż często przy boku, czasem nawet z kolejnym numerem. A jak takowego brak, to zdobyte doświadczenie pozwala na dystans do spraw sercowych. Zamiast rozpaczliwego romantyzmu zdrowy sceptycyzm i poczucie humoru. Jak są wątpliwości to nie ma wątpliwości i jak nie ten to inny. Fakt, zegar tyka, i tyka, ale coraz częściej można mechanizm zastąpić kwarcowym wyświetlaczem na baterie i dyszka do przodu. Bo czego to nauka nie potrafi. Byle nie za długo bo babka zamiast matki może być z czasem problematyczna.
A jak już przy dzieciach – po trzydziestce zwykle również są. Jedno, dwoje, całą gromadka. Co bardziej zaradne panie macierzyństwo zaaplikowały sobie jeszcze w czasie okołouniwersyteckim, więc dziś piękne i młode balują wieczorami i szaleją w wakacje młodzież pozostawiając samym sobie.
Praca w wieku wczesnodojrzałym też nie boli – wiadomo z czym się to je, że są okresy głodówek i przesytu, ale zawsze się jakoś zbilansuje, i kretyn za biurkiem z tabliczką „dyrektor” nie musi nim być do końca świata. A życie się na etacie nie kończy, co wie każda matka po dłuższej bądź krótszej przerwie.
I tak zniewolone społecznie według niektórych (bo wiek, płeć, praca, mąż, dzieci, brak męża, brak dzieci) , wyzwolone we własnym mniemaniu trzydziestoletnie plus spotykają się, bawią, śmieją bez skrępowania, pruderii i niepotrzebnego fałszu. I cieszą się, że nie muszą już udawać starszych niż są, a na mydlenie oczu i podrabianie metryk po prostu szkoda im czasu i fatygi.

16 września 2010

Jesienna gorączka

Miejska Mama wierzy, że każdy ma swoją porę roku, tzn. taką w której nie tylko mu się chce, dobrze się czuje, ale i najważniejsze, najlepsze rzeczy się przytrafiają. Porą Miejskiej Mamy jest jesień, nie ważne czy deszczowo-błotna czy złotolistno-słoneczna. Na jesieni po prostu rok się zaczyna na nowo, bez względu na te czy inne kalendarze. To dobry czas: znajomi wracają z wakacyjnych wojaży, rodzina zaczyna świątecznie się łączyć, czego apogeum będą Zaduszki, a dom i życie urządza się na nowo. Mnóstwo pracy i setki wyzwań. Dlatego Miejska Mama przeprasza, za tak długą nieobecność i solennie obiecuje swój powrót już niedługo.

02 września 2010

Wielkie Nic

To nie prawda, że od nadmiaru głowa nie boli. Boli i to jak diabli.
Pierwszy września to punkt zwrotny w życiu wielu rodziców. Zwłaszcza tych, którzy swoje pociechy po raz pierwszy wysyłają do placówek edukacyjnych mniej lub bardziej publicznych. Cisza w domu. Porządek. Czas wolny aż do szesnastej, kiedy to rozkręcone hordy przedszkolaków wracają pełne emocji do domu. Zegar tyka. Pogoda wymarzona na spacer. Klawiatura komputera aż czeka, żeby ją wykorzystać. Kalendarz z telefonami dawno nie widzianych znajomych sam się otwiera. Basen, rower, galeria, kino, praca, kariera – wszystko, czego do tej pory nie można było zrobić z dziecięcymi kulami przywieszonymi do nóg, wreszcie staje otworem. I...wielkie nic.
Czas się deformuje jak na obrazach surrealistów. Samotne godziny najpierw się dłużą w nieskończoność, na wszystko znajdzie będzie jeszcze chwila, a potem w ciągu chwili kurczy się straszliwie, wyciskając z planów pozycje, których zrealizować się już nie da.
Znajoma Miejskiej Mamy najpierw nie mogła się doczekać września, a teraz płacze, bo chwalebnych celów nie może za nic osiągnąć. Wielki marazm i nic więcej. Za dużo czasu, za mało sił, i w ogóle. Miejska Mama słucha i czuje się jak Beduin, którego wysłano na biegun, żeby ludziom lodu o żarze pustyni opowiadał.
Ale jest sposób na czasowy kryzys – najlepiej nie wymagać od siebie za wiele. Etatowi rodzice zamiast rzucać się w piramidalne plany powinni wziąć najpierw długi oddech, który im się należy po miesiącach czy latach spędzonych na domowej pracy. A dopiero później zorganizować sobie nowe życie: nowe obowiązki, nowe wyzwania, nowe plany. Wreszcie własne, aż do chwili kiedy pod drzwiami będzie słychać tupot małych nóżek i wrzask: „mamoooooooo”.

Rodzicielska zazdrość

Czy istnieje coś takiego jak zazdrość o własne dziecko względem drugiego rodzica w normalnej rodzinie? Miejskiej Mamie długo nie mieściło się to w głowie. Do czasu, aż ukłuta w czułe miejsce jednym uśmiechem Młodego, na który to nie ona zasłużyła, zaczęła się rozglądać na lewo i prawo. Rzeczywiście, rodzice bywają zazdrośni o uwagę własnego dziecka. To może być patologia. Ale nie musi.

Kiedyś, w czasach kiedy ojciec dowiadywał się o płci dziecka w dwa tygodnie po jego narodzinach, świat dziecka był światem matki. To ona była wyrocznią, była totalna. Pan Ojciec pojawiał się i znikał, pogroził, sprał, dał kasę albo nie i tyle go było. Zresztą, dzieciom trudno było sobie drogę do ojcowskiego serca wychodzić, kiedy konkurencja była duża – czworo-sześcioro- ośmioro rodzeństwa.

Dziś, w pięknych czasach, kiedy związki partnerskie, lub partnerskopodobne są reklamowane na prawo i lewo, kiedy nie tylko mężczyzna ma prawo robić karierę, a kobietom skończył się monopol na aktywne rodzicielstwo, dochodzi do sytuacji gdy popyt przewyższa podaż. Zwłaszcza kiedy obecny wzór rodziny to rodziny dwa plus jeden. Jeśli obydwoje rodzice chcą aktywnie brać udział zarówno w wychowywaniu jak i podpatrywaniu swojej rosnącej latorośli bywa, że robi się przykro kiedy mamy albo taty nie było przy pierwszym kroku, uśmiechu, albo młody człowiek sam zaczyna wybierać, że z jednym rodzicem to woli za rękę, a z drugim chętniej się bawi. Live is brutal.

Ale dopóki zazdrość kończy się na ukłuciu w serce, jeśli nie wiąże się z chorą rywalizacją, potlaczem, kto da więcej, kto dziecko przekabaci na swoją stronę, CZYJE bardziej jest ukochane maleństwo, nie ma chyba w tym uczuciu nic złego. Ot po prostu ludzka słabość.

Miejska Mama, która przez długi czas była wszechświatem Młodego, niepodważalnym autorytetem i idealnym partnerem do zabaw, wraz z wzrostem syna, powoli oddaje pola Idealnemu Tacie. Idealny Tata, do czego sam się przyznaje bez bicia, dorasta do ojcostwa, a co ważniejsze – im Młody starszy, tym łatwiej jest nawiązać z nim kontakt. Generalnie Miejskiej Mamie z tym lepiej – kiedy panowie tarzają się razem po podłodze, lub udają na męskie wyprawy, ona ma wreszcie czas dla siebie. Tylko czasem boli, kiedy ukochany pierworodny wyrzuca do kosza wspólnie nabazgrane z mamą rysunki, zachwycając się jednocześnie tymi, które rysował dla niego tata.

Jak wyhodować zarazę

Przede wszystkim potrzebny jest mocny szczep. Przy dużej dozie szczęścia nawet nie trzeba będzie się o niego starać. Wystarczy jeden niefrasobliwy rodzic, który usłużnie przyniesie go nam do domu, w postaci charczącego i cieknącego dziecka. Należy dodać, że wśród hodowców panuje specyficzna etykieta. Im mocniejszy szczep posiada nasz gość, tym bardziej będzie usiłował umniejszyć swoje dokonania. Padną
więc zapewnienia w stylu: „on tylko tak kaszle,ale nie zaraża”, „to pewnie alergia”, „nie to na pewno nie ospa, pewnie się na coś uczulił”. Jeśli wymiana płynów i oddechów przebiegła pomyślnie, a własne dziecko nie ma odporności słonia możemy być z siebie dumni – najprawdopodobniej zaraza trafiła na podatny grunt.

Oczywiście, czasami szczep nie jest wystarczająco silny. Ot taka samosiejka w postaci niedoleczonej trzyletniej Oli wypuszczonej za wcześnie do przedszkola, bo mama już nie mogła siedzieć na L4, albo kilkuletni Michał z gilem do pasa zabrany do kina, bo coś z dzieckiem zrobić trzeba. Pogratulować rodzicom. Przy dobrych wiatrach mogą namnożyć kilkudziesięciu nowych nosicieli.

Jak już się zaraza w domu przyjmie, jak ją ekspert obejrzy, wymaca, nazwie i wpisze do odpowiedniej rubryczki w lekarskim komputerze czas na jej pielęgnację. Żeby za wybujała nie urosła, tylko kształtna taka, co to tydzień góra pożyje, żeby wspominać co było, należy karmić ją lekami.
Nie jest to proste. Zwłaszcza kiedy nosiciel – nasze własne potomstwo – twardo obstaje przy utrzymaniu jej w stanie dzikim, szeroko się krzewiącym. Młode plują, wystrzeliwują syropy nosem, jak wieloryby, tabletki chowają pod językiem, poduszką, a nawet w nosie, od zastrzyków uciekają z wyciem a przy inhalacjach wrzeszczą jak opętane. Cud jak w czasie hodowli sąsiedzi nam policji do domu nie wezwą. Przy opornym nosicielu do zaaplikowania odpowiednich medykamentów potrzebna jest nie
jedna a dwie, lub więcej, silne osoby, co byłyby w stanie obezwładnić „bezradne” kilkuletnie dzieciątko.

Chorobę należy wyleżeć, co by miała swój specyficzny zapaszek i wygląd wymamłanej pościeli. Ale nobla temu, kto w łóżku zatrzyma dwulatka, którego nawet niemal czterdziestostopniowa gorączka nie jest w stanie utrzymać w miejscu. Co bardziej zadziorne jednostki walą w okna wyjąc, że chcą na spacer. Na szczęście takie reakcje zwykle mijają z osiągnięciem przez dzieci zdolności do edukacji szkolnej.

Mija tydzień dwa, zaraza paraliżuje w najlepsze funkcjonowanie całego domu, bo jak wiadomo – chore dziecko w domu rozciąga dobę w nieskończoność, jednocześnie paraliżując wszystkie działania oprócz tych związanych z nim. Kiedy przepisane leki się skończą i objawy ustąpią a zamiast osowiałej, zabiedzonej istotki cierpiące dotąd potomstwo jest uosobieniem wulkanu energii przychodzi czas na właściwy etap pielęgnacji zarazy. Dobrze wykarmiony na dziecku osobnik zaszczepia się na
słaniającej się matce, która:

- leżeć nie może, bo ktoś domowy zamęt musi ogarnąć
- nawet jak ma możliwość pójść na L4 dla siebie, to nie pójdzie, bo ją wyrzucą
- trudno choruje się w domu, kiedy dzieci non stop przybiegają z wyciem, mamooooo, mammmo, a mąż zachowuje się, jakby wprowadził się wczoraj: kochanie, a gdzie trzymamy...

Hodowana w takich warunkach zaraza rozrasta się pięknie, ewoluuje, a jak dobrze pójdzie, to nawet do zapalenia płuc czy innych komplikacji dojść potrafi.

28 sierpnia 2010

Jak kot bociana zastąpił czyli o domowej menażerii

Z życia wzięte:
-Ile lat miałaś, kiedy urodziło się wam pierwsze dziecko?
-Dwadzieścia sześć.
-Tyle to my mieliśmy, kiedy wzięliśmy pierwszego kota. Potem był drugi,a dopiero po trzydziestce urodziło się nam pierwsze dziecko.

Obecny wzór rodziny to coraz częściej dwa plus minimum dwa ogony i jedno, dwoje dzieci. Zwierzęta coraz częściej są etapem na drodze do rodzicielstwa. Wiadomo: kariera, podróże, marzenia skutecznie zagłuszają instynkty macierzyńskie. Zamiast dziecka potencjalni rodzice wolą wziąć kotka, ot tak na próbę. Psa rzadziej, bo duży i wyprowadzać trzeba. Po roku, dwóch, kiedy mają już zasikane wszystkie podłogi, pozaciągane kanapy i zasłony, zasierścione szafy a wakacyjne plany zawsze rozbijają się o nianię do kota zrezygnowani przygarniają kolejnego, żeby pierwszemu nie było smutno, bo może się uspokoi. Nic z tych rzeczy.
W zasadzie gorzej być już nie może, prawda? Więc czemu nie zdecydować się na dziecko. I znów zasikane podłogi, poniszczone meble, porysowane ściany i tęsknota za dawnymi podróżami, kiedy cala rodzina zamiast do Indii wybiera się do nadmorskich Dębek, bo tak jest lepiej dla dziecka. A zresztą na długo i tak się wyjechać nie da, bo wiadomo – niania dla kotów.
Jeśli wspomnienia z pierwszych lat rodzicielstwa nie są zbyt traumatyczne na świat przychodzi potomek numer dwa, potem trzy i tak dalej, w zależności od gustu, zasobności portfela i ideologii. Mieszkanie jest kolejny raz odmalowywane, kanapy nie nadające się już do kolejnego prania wymieniane. Koty się starzeją, dzieci rosną, więc stopień dewastacji mieszkania stopniowo powinien się zmniejszać. Ale do czasu!
Kiedy tylko potomstwo zacznie chodzić i mówić w głowach zamęczonych rodziców patrzących z niepokojem na znerwicowane koty uciekające przed kołyszącym się niczym zombie dwulatkiem kiełkuje myśl o osiadaniu psa - dużego, silnego, spokojnego psa, odpornego na ciosy, duszenie, ubieranie i karmienie piachem. Takiego, co to kota nie zagryzie, ale stanie w obronie dziecka, jeśli zajdzie taka potrzeba. W przypadku małego mieszkania może to być żółw, albo chomik, ale w tych przypadkach szansa na dramatyczną śmierć spowodowaną zagłodzeniem, przekarmieniem lub uduszeniem w przypływie dziecięcej miłości znacznie wzrasta. I znów, od początku: podłogi, kanapy, wakacje...
Uwaga! Miejska Mama miała dwa koty, ale jeden nie wytrzymał Młodego. Mimo to: na wakacje wyjeżdża, bo na szczęście kocią nianię zawsze uda się znaleźć a Młodemu podróże nie przeszkadzają. Miejska Mama remontować lubi, a poza tym ma zasadę: nie ma w domu rzeczy, których do pralki nie można wcisnąć. Obicia kanap są rzeczywiście w stanie strasznym. I w takim pozostaną, aż rodzina się nie powiększy. Pies już wybrany, czeka aż wyjaśni się drażliwa kwestia spacerów albo będzie miał szansę ganiać po ogrodzie otaczający wymarzony dom Miejskiej Mamy.
Generalnie ilość zniszczeń i możliwych komplikacji rekompensuje liczba cudownych chwil spędzonych z czworonogami lub setki anegdot z nimi związanych. Z dziećmi podobnie, tylko skala możliwości i doznań rozciąga się w obie strony.
Wniosek: zwierzęta i dzieci warto mieć, choć dobrze jest zdawać sobie sprawę czym może skutkować pojawienie się niegroźnego, małego kociaka w domu.

Małe jest piękne

Nie lubisz prac domowych? Męczą wielogodzinne wyprawy na zakupy? Mierzi wyprawa na śmietnik? Jest na to sposób! Zrób sobie dziecko, a świat zmieni się w jednej chwili! Miejska Mama zapewnia – to sprawdzony sposób.
Mechanizm jest bardzo prosty. Po kilku, kilkunastu a tym bardziej kilkudziesięciu godzinach spędzonych sam na sam z ukochanym maleństwem KAŻDA chwila bez niego jest na wagę złota. W chwilach desperacji na prawdę nie jest ważne czy oddech od macierzyństwa łapie się przy szorowaniu piwnicy, ladzie w mięsnym czy zsypie na śmieci. Byle nie słyszeć, nie widzieć i nie czuć niczego co przypomina dziecka.
Idealnym rozwiązaniem byłaby oczywiście codzienna krótka przerwa na regenerację i przynajmniej jeden wolny dzień od wszystkiego co łączy się z byciem mamą, tym bardziej pełnoetatową. Żadnego gotowania, sprzątania, niańczenia, prania, zabawiania. Żadnych dziecięcych krzyków i lepkich rączek ciągnących za pasek. Pełen relaks i czas na samorealizację. Piękne, prawda? ale nie zawsze wykonalne.
Oczywiście, pewnym rozwiązaniem jest zamknąć się po przyjściu męża w pustym pokoju i spróbować pobyć samej ze sobą. Ale prędzej czy później małe łapki zaczną walić w drzwi i wołać „mamaaaaaaa”, a mąż wetknie głowę do pokoju z pytaniem, gdzie są pieluszki. I czy wypoczywającą mama może mu pomóc, bo przecież jak na chwilę sobie przerwie, żeby pomóc przygotować mleko, to nic się chyba nie stanie. Trudno jest złapać oddech w takiej sytuacji.
Na szczęście jest wiele okołodomowych obowiązków których nikt nie lubi, a które wymagają zamknięcia za sobą drzwi wejściowych. Miejska Mama radzi je wykorzystać. Na krótką metę wystarczy.

23 sierpnia 2010

Żeby nie było za późno

Matką się jest do końca, ale zawód matki, kiedyś się kończy, nie ważne, czy po pół roku, trzech latach, czy kilkunastu. I jak każde „zwolnienie” jest momentem trudnym. Czasami mamy przechodzą z „pracy” do pracy – tej porzuconej przed narodzinami, która zgodnie z prawem pracy im się należy. Jednak często przed matkami stoi nie lada wyzwanie, jakim jest znalezienie pracy na mniej lub bardziej przyjaznym rynku. Tymczasem w CV większości mam wieje rodzicielska dziura – żadnych nowości, stos pieluch i wór rozsypanych zabawek.
Co zabawne, kobiety zaprzęgnięte w role strażniczek ognisk domowych często same narzekają na jałowy charakter macierzyńskiego okresu. Płaczą, ze nudno, monotonnie, że czują się, jakby cały czas miały wrzeszczącą kulę u nogi, która ciągnie się za nimi od ubikacji, aż po wakacje. Jęczą, że oprócz dzieci nie mają o czym rozmawiać, że nie mają nic swojego, żadnych bodźców, którymi jeszcze do niedawna opychały się aż do bólu.
Ale jest na to sposób, który w dodatku rozwiąże problem „dziurawego” CV: doszkalanie. I nie ważne, z czego matki będą się edukować, byle przynosiło im to satysfakcje i zwiększały szanse na odnalezienie się za jakiś czas.
Miejską Mamę naszły takie edukacyjne klimaty – wiadomo, wrzesień idzie. Oczywiście, nie jest łatwo z czasem, ale przecież tatusiowie, w tym i Idealny Tata, narzekają, że za dziećmi tęsknią, że ich nie znają. Doszkalająca się żona daje możliwość na długie popołudnia bądź weekendy spędzone z własnymi pociechami.

18 sierpnia 2010

Wakacyjne powroty

Lato ucięło jak nożem. Było gorąco, nieznośnie upalnie i w ciągu jednej nocy zapanowały jesienne sentymenty. I dobrze się stało, bo przynajmniej człowiek odzyska energię życiową.
Wakacje dobiegają końca a z nimi wraca z jednej strony codzienna rutyna, którą rekompensuje rozpoczęcie roku szkolnego na wszystkich poziomach od żłobka począwszy. Matki, które mnożyły się i wychodziły z siebie, żeby zagospodarować czas swoim nieletnim pociechom wreszcie będą mogły odetchnąć. Przez kilka godzin dziennie to opiekunki, wychowawczynie, nauczycielki – a nie one, będą się użerały z ich dziećmi. Odzyskany czas mamy etatowe poświęcą zapewne najpierw na odpoczynek, potem na ogarniecie po letniego domu, a na koniec – na codzienną pracę.
Mamy pracujące też nie powinny narzekać. Niby ich podopieczni wracają stęsknieni i rozwydrzeni do ukochanych rodziców, ale zanim się dzieci wyściska, wypyta, wypierze i doszoruje 1 września wyssie je wszystkie z domu na długie godziny. Trzeba będzie co prawda pamiętać, żeby lodówka była pełna i uwzględnić nagle pojawiające się korki na ulicach, ale za to człowiek tak tęsknić nie będzie, odpadną nerwy co ukochany synek czy córeczka powiedziała, bądź zrobiła swoim wakacyjnym opiekunom, albo oni dziecku.
Odetchną dziadkowie, wakacyjni wujkowie, ci prawdziwi i przyszywani, do których wywieziono na długie miesiące rzesze miejskich dzieci. Przez kolejnych dziesięć miesięcy zdążą wymazać z pamięci gorsze momenty i znów będzie można w ich ramiona wepchnąć ukochane potomstwo.

14 sierpnia 2010

Piaskownicowa Agora

Matki wszystkich placów zabaw – łączcie się! Nie patrzcie wilkiem, nie łypcie podejrzliwie na uzbrojonych w łopatki małych barbarzyńców, nie rzucajcie się na ich rodzicielki za każde ziarenko piasku czy kuksańca w Wasze dzieci. Dzieciństwo ma swoje prawa, a współpraca matczyna może Was daleko zaprowadzić.
Bo każda mama goniąca rozbrykanego dwulatka, siedząca na skraju piaskownicy, czy ze znudzeniem huśtająca syna bądź córeczkę, to potencjalna partnerka, nie tylko do rozmowy ale i do wspólnych działań. Za macierzyńską łatką może kryć się inżynier, dziennikarz, fotograf, lekarz, handlowiec, lingwista, kolekcjonerka doktoratów czy medali olimpijskich. Kiedy razem się zbiorą mogą pomagać sobie wzajemnie, spotykać się dla rozrywki, czy wspólnie wydeptać nową podziecięcą ścieżkę kariery. Tylko trzeba dać im szansę, uśmiechnąć się, zagadać, nie tylko o rodzaju pieluch i godzinach karmienia.
Miejska Mama ma szczęście poznawać na terenach okołopiaskownicowych same wyjątkowe kobiety-matki. I dzięki nim, z nimi, może się realizować łącząc macierzyństwo z własnymi projektami. Można? Można!

10 sierpnia 2010

Ku pokrzepieniu serc

Miejska Mama doszła ostatnio do wniosku, że nie ma dzieci idealnych, i każde kiedyś się najwyraźniej wykrzyczeć musi. A czy to będzie tłumaczone kolką, ząbkowaniem, kryzysem któregoś tam miesiąca, czy trudnym okresem dorastania, to już wszystko jedno. Liczą się fakty: dziecko wrzeszczy – matka słucha i zastanawia się co z tym fantem ma zrobić. A tu bieda straszna, bo czasami to innego sposobu niż przeczekanie nie ma. Człowiek wychowuje, tłumaczy, naucza, a potomstwo do tej pory zdawałoby się rozumne i do życia, nagle zaczyna przeżywać ból egzystencjalny, przejawiający się bólem fizycznym u matki. Bo ugryzienia, szczypnięcia, zadrapania rączką kilkulatka na prawdę bolą. Matka cierpi też fizycznie, kiedy młody człowiek usiłuje stosować przemoc psychiczną, lub, na przekór całej rodzinie – autodestrukcję.
Problem w tym, że macierzyństwo ma wiele etapów. Lepiej o tym pamiętać, bo jak biedny rodzic zapomina i traci czujność, to obuchem przy kolejnym etapie dostanie. Obrazowo można by to opisać tak: najpierw rosną zęby, potem rogi, ogon a na koniec szpony. Zatem zawczasu warto zaopatrzyć w obcęgi, pilniki, nożyce oraz duży zapas tabletek uspakajających.

03 sierpnia 2010

Aaaaa - żonę przygarnę

Fajnie mieć żonę. Taka i w domu posprząta, upierze, ugotuje i dzieci przypilnuje, rodzinę nakarmi. Można żonę do kolejki urzędowej postawić, po zakupy posłać. Żona załatwi niechciane sprawy, spławi nieproszonych gości, wynegocjuje śliskie rodzinne sprawy, a jak inteligentna się trafi to i pogadać nie zaszkodzi.
Żona kształcona, a przynajmniej błyskotliwa do towarzystwa się nada,jak ładna uwagę przykuje. A ta co podróżować lubi, to i wakacje zorganizuje i zdjęcia zrobi, a nawet kartki do ciotek powypisuje. Żona psa wyprowadzi, co to się go wzięło jakiś czas temu, a on uparcie domaga się spacerów. Ba, dobrze ułożona żona nawet auto do mechanika odda czy rower na przegląd odstawi. Prawdziwy skarb!

Dlatego Miejska Mama postuluje – żonę dla każdej matki! Niech sobie dziewczyny odpoczną. Z żoną raźniej będzie sprostać codziennym obowiązkom.

02 sierpnia 2010

Wakacyjna pustynia

Cały naród wyemigrował do wód. Matki na przetrzebionych placach zabaw przekazują sobie adresy do sprawdzonych kwater. Pralki w każdym domu chodzą na maxa, żeby zdążyć z przepierkami przed kolejnym wyjazdem. Żelazka rozpalone do czerwoności dogrzewają duszne mieszkania. Ale czego się nie zrobi, żeby dalej jechać, wyrwać się z ciasnego miasta gdzie pozbawione przedszkoli i kolegów dzieci chodzą po ścianach. Więc matki porzucają ojców i pędzą przez kraj. Jak nie na północ, bo brak miejsc, to nad jeziora, a w najgorszym razie na południe. Czasem jakiś fajny wyjazd się trafi do ciepłych krajów, to i matka sobie odpocznie. Bo tak na prawdę okres wakacyjny jest dla rodziców jak koniec kwietnia dla księgowych. Ostra harówa. Rodzice nic nie robią tylko niańczą dzieci, lub zastanawiają się, kto może to zrobić za nich. Fajnie jest móc się z krewnymi lub znajomymi przychówkiem powymieniać i samotnie z mężem wyjechać wypocząć choć na tydzień. Niezłym rozwiązaniem są też babcie-emerytki intensywnie mobilizowane do kontaktów (najlepiej daleko od domu) z ukochanymi wnukami. Kolonie i obozy niestety wymagają certyfikatów wiekowych, ale zawsze można coś tam nagiąć.

Rodzicom, którym nie uda się podciągnąć pod żadne z powyższych rozwiązań, lub cierpią na kryzysowy budżet, pozostaje snucie się od cienia do cienia wśród remontowanych namiętnie latem placów zabaw i wysuszonych fontann.

16 lipca 2010

Żony Swoich Mężów

Przekleństwem bycia etatową matką jest nieustające pytanie: a czym zajmuje się twój mąż. No bo niby o co takiego dziecioroba zapytać, kiedy jej cały świat to piaskownica, pieluchy, pranie, prasowanie i domu pielęgnowanie. Nie zarabia to, a jak już nawet, to pewnie jej ledwo na waciki starcza. Zainteresowań zapewne nie ma – wiadomo, dzieci, ale faceta fajnego złapała. Ciekawe, co robi?

Niestety dla niektórych status zawodowy męża, jego osobowość, jest wyznacznikiem, czy warto z taką matką rozmawiać, czy nie. Straszne? A może być jeszcze gorzej, kiedy sam mąż zapomina, że zamiast idealnej żony ze Stepford, stojącej w cieniu blasku męża i będącej jego ozdobą ma partnerkę życiową. Że zamiast darmowej pomocy domowej i oddanej niani mieszka z nim kobieta, które ma swoje potrzeby, ambicje i marzenia.

Ja zarabiam, ja tu rządzę. Zobacz kochanie, jakim jestem dobrym mężem, oddaję ci całą pensję. No grzeczna dziewczynka, jak ładnie domem zarządza. Moja żona to wysportowana musi być, radosna, aktywna, bo przecież w dużej mierze od tego zależy moje samopoczucie, mnie mężczyzny idealnego. Nie, nie mogę się dziś zająć dziećmi, zmęczony jestem, zrozum, do trzeciej w nocy układałem pasjansa, przecież muszę jakoś odreagować. Poradzisz sobie? no, zuch kobieta!

Żona Swojego Męża nie okazuje słabości, bo męża to zasmuca i niepokoi. Nie prosi o pomoc, bo mąż jest zajęty. Wyspana i pachnąca wpierw usypia syna, potem układa do snu ukochanego męża. Jest wykształcona, bo wstyd mieć nieuka przy boku. Aktywna – ukończyła wiele kursów – mile widziany masaż, szkoła kosmetyczna czy pół roku na dekoracji wnętrz. No i koniecznie jakieś hobby, byle twórcze. Musi się mieć czym zająć, kiedy idealny mąż zamienia się w okienko mailowe.

15 lipca 2010

Fetysz

Są takie sytuacji w życiu rodziców, gdy krew tężeje, ręce drżą, pot perlisty wilży czoła, ale mimo że nerwy mają napięte do granic możliwości, są w stanie pójść choćby na koniec świata, skoczyć w ogień, czy w najgłębsze czeluści. I nie jest to tylko strach o zdrowie i życie potomstwa. Bezcenne są również „niuniusie” dzieci. Powiedzmy szczerze – rodzicami często rządzą rzeczy najmłodszych.

Nie ważne czy będzie to ukochany króliczek, po którego trzeba się wracać trzydzieści kilometrów z sercem na ramieniu gryząc się czy jest nadal tam, gdzie był widziany po raz ostatni, czy bezcenny samochodzik, który, o zgrozo zakleszczył się gdzieś w czeluściach rodzinnego auta, pędzącego po autostradzie albo smoczek – wszystkie te przedmioty są najważniejsze na świecie dla najmłodszych i ich zniknięcie równa się absolutnej katastrofie. Dlatego co bardziej przemyślne mamy inwestują w dublety ulubionych zabawek. Ba, Miejska Mama zna przypadki, kiedy zdesperowani rodzice jeździli po całym mieście szukając kopi chomika, który zdechł.

Miejska Mama też już wie, jak rzeczy rządzą światem. Młody zafundował jej tę bezcenne doświadczenie kiedy ukochana zielona łopatka zniknęła w czeluściach ulicznej studzienki kanalizacyjnej. Młody, wiedziony dziecięcą ciekawością sam ja tam wrzucił. Zawód w oczach dziecka, które oczekiwało że mama odzyska łopatkę boli Miejską Mamę po dziś dzień.

11 lipca 2010

Postulat urzędowy

Rodzice etatowi mają to nieszczęście, że siedzą w domu, a w związku z tym, logicznie muszą wziąć na siebie większość spraw do załatwienia, od zakupów zaczynając po urzędy kończąc. I właśnie te ostatnie są prawdziwym wyzwaniem dla rodziców pociech w wieku przed przedszkolnym. Bo jak tu takiemu wytłumaczyć, że trzeba wystać swoje w strasznie nudnej kolejce, tylko po to, żeby jakaś znudzona pani postawiła pieczątkę i wykonała mistrzostwo grafologiczne w postaci nieczytelnego podpisu. Niemowlęta wściekają się w wózkach bo duszno, półroczniaki chcą wszystkiego dotykać i smakować, a dzieciaki od roku w górę chodzą na rzęsach na zmianę zalewając się łzami. Załatwienie jakichkolwiek opłat, pozwoleń, odwołań, meldunków i innych urzędowych spraw to prawdziwy koszmar. A niestety z nianią czy przychylną babcią ostatnio różnie bywa.
Dlatego Miejska Mama apeluje – niech w każdym urzędzie będzie kącik dla dziecka, gdzie przyszłe panie urzędniczki i panowie urzędnicy w ramach stażu odpracują choć dwa tygodnie. Niech na własnej skórze przekonają się, jak trudno poradzić sobie z takim berbeciem. Matki szybko załatwią swoje sprawy a przyszli biurokraci może dwa razy pomyślą, zanim karcącym okiem będą spoglądać na interesantów z wózkami. Inną możliwością jest wprowadzenie jednego, wystarczy, okienka dla „trudnych” klientów. Oprócz rodziców z takiego rozwiązania z pewnością ucieszą się kobiety w ciąży i inwalidzi.

10 lipca 2010

Podróże kształcą

Miejska Mama przeprasza za dłuższą absencję, ale działo się, działo. Jako gorąca propagatorka podróżowania z dziećmi, wsiadła ostatnio z rodziną do pociągu nie byle jakiego, a dokładnie relacji Warszawa-Berlin, żeby w stolicy niegdysiejszego mocarstwa spędzić kilka dni. Berlin miejsce cudne, również dla rodziców z dziećmi, bo wózkiem niemal wszędzie da się podjechać (chyba że windy komunikacyjne nie działają), parków mają co niemiara, a i placów zabaw, choć do polskich im daleko, nie zabraknie. A na upał – boskie fontanny – Młody żadnej nie przepuścił.
Ale żeby do stolicy Niemiec dojechać, swoje trzeba przejść, a w zasadzie – przenosić. Bo kolejowa infrastruktura wózkowa w Polsce woła o pomstę do nieba.
Zabawa zaczyna się na dworcu Warszawa Centralna, gdzie z wózkiem dojechać nie łatwo. Zamiast wind – ruchome schody. Nie mówiąc już o przejściach podziemnych, które w udogodnienia dla pojazdów kołowych nie zostały wyposażone. Wsiąść do pociągu można, owszem, ale pod warunkiem, że ma się męża pod bokiem albo usłużnego współpasażera o barach jak Pudzian. Zwózkowane matki muszą bowiem pokonać nie tylko przepaść bezgraniczną miedzy peronem a pociągiem i strome schodki, to jeszcze brodą chyba, powinny powstrzymywać sobie drzwi w przejściu do głębi wagonu, albo przepychać je dzieckiem. I co najważniejsze – jak pociągiem to tylko z wózkiem typu parasolka, bo innych nie da rady wepchnąć do wagonu.
Pomieszczenia dla matki z dzieckiem w pociągu nie ma. Widocznie dziecioroby same sobie mają radzić, przewijając zakupkane pupy w przedziale, doprowadzając do torsji jedzących jajka na twardo współpasażerów. O kącie do zabaw z dziećmi tylko marzyć można. A wystarczyłoby np. W Warsie wstawić kojec z piłkami, stoliczek z papierem i rodzice z chęcią przesiedzieliby tam całą podróż, nabijając przy okazji warsową kasę. Ale jakoś na to nikt jeszcze nie wpadł. A co do możliwości podgrzania jedzenia dla dzieci, to wszystko zależy od uroku własnego i humoru kolejowej bufetowej.
Mimo tych wszystkich utrudnień Miejska Mama wraz z Młodym z podróży po szynach nie zrezygnuje. Z pociągu świat wygląda inaczej i zawsze można liczyć na jakieś przygody. A brak udogodnień można rozwiązać poszukiwaniem tymczasowo wolnego przedziału dla dziecka i używaniem korytarzy jako wybiegu dla nieletnich. Trudno, z pewnością nie wszyscy pasażerowie będą szczęśliwi, kiedy niespełna metr od ziemi mała paszczęka rozklei się na drzwiach i zastuka piąstką do każdego przedziału, ale chyba lepsze to od mordęgi kilkugodzinnego wycia.
Ale żeby nie było tylko na polskie koleje, to jeszcze słów kilka o podróżowaniu samolotem, a dokładniej – o lotniskach. Młody, maniak samolotowy, wybrał się z rodzicami na spacer na świeżo remontowane lotnisko, dumnie noszące nazwę jednego z polskich kompozytorów. No ładnie jest, dużo szkła, wygodne krzesełka, automatyczna odprawa, restauracje jakich tylko dusza zapragnie, czyściutkie toalety i...jeden, jedyny, na całe dwa terminale pokój dla rodziców z dziećmi... W dodatku tak sprytnie ukryty, że tylko nieliczni pracownicy wiedzą, dokąd kierować podróżnych. Może to i lepiej, bo chwalić nie ma się zbytnio czym.

28 czerwca 2010

Mała rzecz a cieszy

Miejska Mama ma marzenie – wybyczyć się w weekend. Obudzić się, kiedy przyjdzie na to pora, leniwie przeciągnąć się w łóżku obok Idealnego Taty, ciągnąć losy kto robi tym razem śniadanie, a potem bezwstydnie skonsumować je w pościeli. Że fuj? Niehigienicznie? Trudno, raz się żyje. Żadnego walenia samochodzikiem w twarz o szóstej, oślizgłych pocałunków dziecięcych usteczek z ząbkami włącznie, rozkosznych stópek w okolicach szyi, zalanego łóżka, bo pielucha za późno została zmieniona. Żadnych kompromisów w stylu: dobra, dziś ty do niego wstajesz, ja jeszcze chwilę odeśpię. A godziny przed dziesiątą rano mogą nie istnieć wcale.
Potem długi, relaksacyjny prysznic, bez łomotania w drzwi, wyciągania zasłonki i ładowania bielizny, szczoteczki do zębów, pasty do butów i innych podręcznych rzeczy do wanny.
Cisza. Zen. Leniwy spacer po mieście, żadnego sprintu za dzieckiem, które właśnie zamierza przekroczyć dwupasmową ulicę na czerwonym świetle. W przerwie relaksacyjna kawa, potem obiad i napoje wyskokowe, bez elementu wklepującego groszek w obrus i sprawdzającego, jaką zawartość mają talerze innych gastronomicznych gości.
I najważniejsze – sen o każdej porze dnia, kiedy tylko przyjdzie na to ochota. Bez głuchych odgłosów rozbijanej o podłogę głowy, wątpliwej przyjemności zapaszków dziecięcych pieluch, i nieustannego maaaaammaaaa, maaammmaaaa, mammmmaaa?! Bez wyrzutów sumienia, że ciocia, babcia, przyjaciółka właśnie w ciszy złorzeczą na podrzucone im dziecko.
Fajnie sobie tak pomarzyć na koniec weekendu kiedy przed Miejską Mamą cały długi tydzień. Ale bez rozczulania się – kilka najbliższych lat minie a potem pierwsze upragnione wakacje! I bye bye drogie potomstwo. Czas na letnią przygodę z dala od maminej spódnicy.

22 czerwca 2010

Kto bez winy....

Jednym z najczęściej popełnianych przez rodziców błędem jest ocenianie innych rodziców, nawet tych, których widzi się przez ułamek sekundy. Mamy i ojcowie wymieniają porozumiewawcze spojrzenia, kiedy jakiś inny nieszczęsny rodzic wynosi wrzeszczącego i wijącego się bachora z restauracji, sklepu, przedszkola – wiadomo, nie radzi sobie z dzieckiem. Rodzice, w cieniu parkowych drzew i piaskownicowych ławek po cichu omawiają niedomyte buzie, niechlujne ubranka, niemarkowe sprzęty, czy przeciwnie, nadmierne wydatki, świadczące oczywiście o złym guście i barku umiejętności wychowawczych rodziców obserwowanych dzieci.
Najlepsze są wizyty u znajomych, których potomstwo nie potrafi się zachować, je jak prosiaki, krzyczy, pozwala się im na rzeczy, jakich my, rozsądni rodzice, albo bardzo rozsądni przyszli rodzice, nigdy, przenigdy byśmy nie pozwolili. Boże! Jakie ci ludzie stosują metody?! Widziałeś? Popatrz tylko... Przecież wszyscy wiedzą, czytali, oglądali, jak porządne dzieci wychowywać trzeba. Partnerstwo i zasady, rozwój intelektualno-kulturalny i dzień według rozpiski, co by można się realizować mimo gaworzącego obok dziecka.
Miejska Mama też taka była, a jakże. I też się naczytała jak wychowywać. Co więcej, ucząc się na doświadczeniach innych, wiedziała na co sobie na pewno nie pozwoli, i że ci rodzice tacy nieudolni, że takie karygodne błędy robią. I tak gderała i wymądrzała się aż tu – plum! I pojawił się Młody.
Dziś, z ponad rocznym synem u boku Miejska Mama łowi te karcące spojrzenia, słyszy konspiracyjne krytykujące szepty i śmieje się szeroko. Bo po pierwsze, trudno jest idealnie wychować dziecko bez popełniania błędów. A po drugie – nawet idealni rodzice czasami są pokonani przez nieidealne dziecko, na które przecież musi być jakaś metoda.

21 czerwca 2010

Kurs na samobójcę

Dzieci w pakiecie startowym mają nieśmiertelność – coś jest w tym stwierdzeniu, bo chyba żaden dorosły człowiek nie byłby w stanie przeżyć tak licznych zranień i stłuczeń, jakie serwuje dzień w dzień swojej matce niemal każdy osesek. Młody nie jest tu wyjątkiem. Salto na łeb, na szyję z krzesła kuchennego na podłogę, skok z biurka, rajd po schodach głową w dół – to tylko mała próbka z jego samobójczego dossier. W każdym razie ten nieśmiertelny pakiet kończy się gdzieś w granicach osiągnięcia pełnoletności, o czym większość dorosłych mężczyzn jakoś nie chce pamiętać, więc po fakcie chodzą i użalają się, że boli, ale o tym kiedy indziej.

Ojcowie, pewni niezniszczalności swoich dzieci, a zwłaszcza synów, pozwalają im na rzeczy głupie i niebezpieczne, żeby nie powiedzieć wręcz – durne i prowadzące do kalectwa. Ale tatuś jest fajny, bo pozwala zjeżdżać ze zjeżdżalni głową w dół, tak że dziecku szczęka wbija się w tartanową nawierzchnię. Beztroski ojciec nie wyprzedza radosnej twórczości dzieciarni, która zaciekle testuje odporność własną na zniszczenia. Biedne matki, pomijając możliwość spędzenia upojnych godzin na izbie przyjęć, po ojcowskich zabawach z dziećmi ma pełne ręce roboty i zagwozdkę – jak wytłumaczyć dzieciom, nie narażając ojcowskiego autorytetu, że tak jak przy tatusiu normalnie robić nie należy. Problem to poważny, bo często i szeroko dyskutowany na placach zabaw.

Wygląda to zwykle tak: weekendowy tatuś w wydaniu, a jakże, Idealnego Taty, spuszcza Młodego ze zjeżdżalni „na śledzia”. Młody szczęśliwie w ostatniej chwili ocala zęby. Niby to tylko mleczaki, ale zawsze byłoby szkoda. Miejska Mama interweniuje. Idealny Tata obrusza się, że żona osłabia wizerunek ojca. Stojąca obok inna mama kąśliwie stwierdza, że „ojcowie tak zawsze - pobawią się w dobrych tatusiów przez weekend, ale to nie oni później przez tydzień muszą się użerać z rozbrykanymi dziećmi”. Miejska Mama chichocze, za co Idealny Tata gromi ją wzrokiem i stwierdza, że jak ją tak to bawi, to się sama dzieckiem zajmować może. Młody rechoce, Miejska Mama usiłuje nie parskać ze śmiechu, matki się rozkręcają. Każda ma historię o genialnych pomysłach ojca jej dzieci na rozrywki rodzinne i iloma szwami o się skończyło. Jedno jest pocieszające – wszystkie dzieci przeżyły, choć na zdrowy rozum nie powinny.

14 czerwca 2010

Spokojnie, to tylko dziecko

Czasami po prostu wyją. Bo rodzice zabraniają, grodzą, nie dopuszczają. Bo zamiast banana jest bułka, a zamiast soczku herbatka.Wiją się na podłodze i łkają, rzucając na boki baczne spojrzenia, czy aby spektakl robi wystarczające wrażenie. Czasem drą się więcej, czasem mniej. Natężenie zależy od ilości nieprzespanych godzin, wyżynających się zębów, pogody i, niestety, wieku – niestety, bo podobno wszyscy rodzice muszą przejść przez okres kiedy ich własne dzieci zmieniają się w gnomy i wyjce.
Za pierwszym razem rodziców ściska, chcą przytulić, otrzeć łzy, zająć czymkolwiek latorośl. Ale w miarę zwiększania częstotliwości występowania histerii, uporu dziecięcych aktorów i preferowania występów w miejscach publicznych przez głowę kochającej mamy i cierpliwego, jak do tej pory, taty przechodzi tysiące obrazów: zakneblować, wywiesić za okno, zakopać, oddać, uciec, może nie zauważą. Ręka korci, krtań się wyrywa, żeby siłą głosu zmiażdżyć dzieciaka. Ale cii...spokój.
Najlepszym sposobem na przetrwanie jest opanowanie.
Łatwo mówić, ale kiedy gówniarz piłuje niemiłosiernie od godziny, tak że matka zastanawia się, czy sąsiedzi nie wezwali już policji ze wsparciem opieki społecznej, każdemu mogą puścić nerwy.
A tu trzeba przełknąć, wziąć głęboki oddech, wyciszyć emocje i spojrzeć na dziecko z dystansem. Po sprawdzeniu, czy nic nie boli, nie straszy, nie dokucza, trzeba wyjść z siebie i stanąć obok. Słyszeć ale nie słuchać, kiedy maleństwo zachłystuje się łzami, bo nie pozwolono mu wejść na parapet, czy biegać po domu z nożem. Zachować spokój (ale i refleks) kiedy nasze kochanie kładzie się ostentacyjnie na pasach dla pieszych, sugerując że ono dalej nie idzie. Bo nie.
Miejska Mama łyka od tygodnia emocje. Słyszy, nie słuchając. Tłumaczy powoli przedzierając się przez wycia i wrzaski. Spokojnie odnosi Młodego na karny fotel pogryziona do krwi przez wyżynające się ząbki. Oaza spokoju. Zen. Ale do czasu.
Kiedy tylko Idealny Tata wraca do domu nerwy puszczają. Wszystko w środku drży. Miejska Mama wlecze się do komputerowej nory i nie chce słyszeć, widzieć ani czuć. Nikt, absolutnie nikt nie ma prawa jej dotknąć, przeszkodzić, zbliżyć się. Siostra, u której występują te same symptomy, ma zasadę – za każą godzinę wrzasku dziesięć minut odosobnienia. Świętego spokoju.
Dzięki doświadczeniom dziecięcych histerii Miejską Mamą przestały dziwić przybytki – restauracje, hotele – gdzie zamiast tabliczki z przekreślonym pieskiem wisi „dzieci tu nie obsługujemy”.

11 czerwca 2010

Matko Polko, a może to też Twoja wina!?

Macierzyństwo to ciężki kawałek chleba. Niewdzięczny, bo nikt za to nie zapłaci, a elekty widać po wielu, wielu latach. Ale kto wtedy będzie pamiętał o pracy włożonej przez matkę? O godzinach uchylania się przed niechcianymi zupkami, podcierania delikatnych pup, monotonnych dniach i odpowiedziach na niekończące się pytania o Wielkie i Małe rzeczy, które stają na drodze dzieci.
O losie Matki Polki pisała w Tygodniku Powszechnym Katarzyna Kubisiowska. Napisała ciekawie: o Polkach sprowadzanych do ról wynikających z biologii, o macierzyństwie kłócącym się z aspiracjami współczesnych kobiet, o szantażu jakim matki są poddawane na rynku pracy i politykach żerujących na poświeceniu, jakie ich zdaniem winne są im rodzicielki – Matki Polki Błogosławione. Wszystko prawda, ale wyliczance brakuje jednego ważnego elementu: samoumartwienia się matek.
Czy nie jest tak, że w macierzyńską pułapkę poświęceń i wyrzeczeń, matki wpuszczają się same? Że zamiast próbować czerpać korzyści z sytuacji, kiedy doglądając własnego pochówku mogą starać się zadbać o siebie: podciągnąć swoje kwalifikacje czy chociaż poświęcić się hobby, mamy całodobowe chlastają się szpicrutą powinności, żeby nikt przypadkiem nie pomyślał, że one się obijają na tym wychowawczym, i że pasożyty jedne robią sobie wakacje?
Z dzieckiem nie jest łatwo. Pracy jest sporo. Nagród i wakacji raczej żadnych. Mimo to etatowe matki wybrały (a jak wybrano za nie, to może warto coś z tym zrobić): będę doglądać własnych dzieci, bo tak chcę, tak mi wygodniej, bo tak układają mi się plany życiowe. Biorę słodycz macierzyństwa z całym bagażem śmierdzących pieluch, nieprzespanych nocy, irytujących dni. Tego przy dziecku nie da się przegapić.
Ale czy na prawdę nie można spróbować się spełnić w sytuacji okołodomowej? Może zamiast się biczować „musieniem” i „botojestdobredladziecka” warto czasem zrobić coś dla siebie? Zdobyć jakieś nowe umiejętności? Spełnić swoje marzenia? Szukać plusów w nowej sytuacji?
Łatwo pisać, trudno zrobić? Miejska Mama też tak myślała. Ale można zacząć mierzyć własne sukcesy inną niż do tej pory miarą i nie oglądać się wciąż za siebie tylko iść do przodu, ku nowemu. Przy Młodym udaje się to w siedmiu przypadkach na dziesięć. Trzy pozostałe to łkanie w ramię Idealnego Taty, że koleżanki to kariery robią, a Miejskiej Mamie rola kury domowej się ostała.

09 czerwca 2010

Betonowa pustynia – upał w wielkim mieście

Pierwsze orientują się dzieci – same z siebie przestawiają własne biologiczne zegary tak, aby dzień zaczął się jak najwcześniej. Bo rano jest chłodno, im późnej tym słupek rtęci wędruje coraz wyżej. Żeby przetrwać, trzeba się spieszyć.
Pierwszy spacer najlepiej zrobić koło ósmej. Na placach zabaw jeszcze miły chłodek, choć słoneczko potrafi już nieco przypiec. Biegiem przez zakupy, urzędy i dziecięce rozrywki. Byle zdążyć przed jedenastą, kiedy zwózkowana matka zaczyna przypominać mrówkę pod szkłem powiększającym. Praży tak mocno, że na całym osiedlu niemal czuć swąd spalenizny. Place zabaw pustoszeją, spacerniaki również, nieliczni rodzice i opiekunowie, którzy muszą wyjść z dziećmi przebiegają od jednej plamy cienia do drugiej. Mało tych plam, oj mało. Parków też jakoś nie starcza, a szczególnie takich z fontannami, co to miłą bryzą ochłodzą.
Koło południa powietrze parzy. Szczęśliwcy posiadający klimatyzacje chłodzą bąble na ramionach. Reszta albo ma szczęście mieszkać w mieszkaniu z przeciągiem albo nie i zmuszona jest chodzić po mieszkaniu pchając przed sobą wiatraczek.
Dzieci wyją - bo gorąco. Matki wyją – bo gorąco a tu jeszcze młode nie w humorze. Wanna już kolejny raz jest napełniana. Mokre młode na chwile cichną, ale kiedyś przecież będą musiały wyjść z łazienki...
Supermarkety okupowane przez rodzicielki – bo chłodno i płacić nie trzeba. Obłożone są baseny i kawiarenki dla dzieci – byle woda była a najlepiej klimatyzacja. A to dopiero przedsmak lata.
Życie wraca późnym popołudniem. Przyjemnie nagrzane betony na zmianę z wieczornym chłodem masują zmęczone upałem ciała. Wózki ścigają się z rowerami. Piaskownice pękają w szwach. I choć pora późna dzieciarnia nie spieszy się do snu. Upalny dzień jest bardzo długi. Czasem zbyt długi jak na matczyne standardy.

29 maja 2010

Talerz

Osiem godzin dziennie wynosi w Polsce czas pracy. W tym czasie pracownik: pije kawę, chodzi do toalety, przegląda internet, odbiera telefony od znajomych, je lunch. Czasami musi dłużej zostać, kiedy praca tego wymaga albo upierdliwy szef odreagowuje własne kompleksy. Ale kiedyś nadchodzi koniec. Fajrant.
Wraca człowiek pracy do domu i musi się ogarnąć: kolację zrobić, psa wyprowadzić, kwiaty podlać, z dziećmi lekcje odrobić, jakaś lektur czy kino, wyjście ze znajomymi. Przy dwojgu rodziców pracujących obowiązki można rozłożyć, każdemu trochę prac domowych i przyjemności.
Tyle, ze kiedy w domu występuje mama etatowa z współdzieleniem obowiązków bywa różnie. Są oczywiście ojcowie (bądź matki, zależnie od modelu), którzy po powrocie do domu z radością włączają się w rodzinny rejwach, i oprócz wieczornego upuszczania energii z dzieci potrafią mopem pomachać czy na zmywaku postać. Ale część ojców cierpi na amnezję gospodarczą – nawet talerza nie dotkną, bo po co, kiedy jest w domu ktoś kto to zrobi. We Włoszech jest to na tyle popularna niepopularna postawa, że zasłużyła na wyrażenie: da quando lavora, mio marito non tocca piu' un piatto . Polakom niestety również zjawisko to nie jest obce.
I choć Miejska Mama zostanie niewątpliwie wyzwana od ideologicznych oszołomów, to jednak widzi tu pewną niesprawiedliwość. Bo etatowe mamy też pracują. Bez przerwy na kawę, nawet do toalety chodzi z dzieckiem uwieszonym spódnicy, internet widzi nocą, jak komputer jest wolny, a przez telefon porozmawia, jeśli nieletnim współlokatorom akurat nie będzie to przeszkadzało. Lunch jedzą z dzieckiem.

25 maja 2010

Skomplikowana arytmetyka

Czy możliwe, żeby dwa było mniej niż jeden? W rodzicielstwie – jak najbardziej. Większość matek, które mają przynajmniej dwa porody za sobą w życiu nie zamieniło by się na jedynaka. Bo, jak twierdzą, z dwójką jest łatwiej niż z jednym.
Kiedy drugie dziecko pojawia się w domu rodzice zachodzą w głowę – jak to możliwe że tak narzekaliśmy przy pierwszym? Że nie ma czasu, że trudno, że nie daje spać, że nie można nigdzie wyjść? Nagle okazuje się, że pierworodne koszmary w dużej mierze były autorstwa...samych rodziców. Przy drugim dziecku już się nie boją, wiedzą, jak je trzymać, kąpać, czego oczekiwać. Potrafią się zorganizować, tak, żeby znaleźć czas na wszystko i dla każdego.
Dzieci zajmują się sobą nawzajem, wspierają się i pomagają wzajemnie, i nagle znajduje się czas na lektury, internet, chwilę wypoczynku.
A co z uczuciami? Miejska Mama, jak przypuszczalnie wiele innych kobiet rozważających powiększenie rodziny, zastanawia się czy kiedy tak mocno pokochała pierwsze dziecko to znajdzie jeszcze wystarczająco miejsca w sercu i dla jego rodzeństwa? Czy nie będzie faworyzować któregoś z dzieci? Mamy recydywistki śmieją się, gdy się je o to pyta. Bo ich zdaniem kocha się równie mocno, a uczuć starczy dla każdego, a dopiero przy drugim dziecku rodzina jest pełna.

24 maja 2010

Macierzyństwo na walizkach

Bycie żoną przy mężu na placówce nie jest łatwe. Nuda, obcość, samotność, tymczasowość, brak perspektyw. Oczywiście, są nowe miejsca, nowi ludzie, przygody, niespodzianki – ale nie każda z kobiet potrafi tak czerpać z nowości i zaaklimatyzować się rzucona gdzieś hen daleko od środowiska naturalnego.
Nie jest łatwo importowanej mamie, która musi sobie poradzić nie tylko ze sobą, ale i z dziećmi, dla których wyjazd na placówkę nie jest łatwy. Czasami takich migrujących rodzin w okolicy jest więcej, są specjalne szkoły dla dzieci, kluby dla mam placówkowych, osiedla – mini społeczności, żyjące według własnych zasad. Wtedy jeszcze jest z kim porozmawiać, wyżalić się, poszukać pomocy. Ale niestety wielokrotnie przerzucona na obcy teren kobieta musi radzić sobie sama, nierzadko nie znając nawet lokalnego języka.
Importowane mamy czasem uciekają do domu, do bliskich, codziennych przyzwyczajeń i znanego stylu bycia. Pakują dzieci i choć na klika tygodni wracają do swoich, żeby złapać oddech przed kolejnym powrotem do nowego, obcego miejsca zamieszkania. Z Polski uciekają zwykle tam gdzie cieplej, gdzie, inaczej niż w Polsce, między listopadem a marcem da się wyjść z domu a ludzie są bardziej przyjaźni i otwarci.
Zdaniem Miejskiej Mamy mamy na walizkach to prawdziwe bohaterki. Miejskomamine krajanki męczą się nierzadko z samotnością w macierzyństwie, z poczuciem zmarginalizowania, nowymi obowiązkami. Ale zwykle mają mamy, teściowe, siostry, przyjaciółki – mini rezerwat ostatniej szansy. A mamy importowane – nic.

22 maja 2010

Mama udomowiona

- Jak będę miała dziecko, to sobie wreszcie odpocznę. Posiedzę w domu, pochodzę na spacery, wreszcie pożyję naprawdę – mówiły i mówią nadal znajome Miejskiej Mamy, kobiety pracujące. Na co dzień w szpilkach, z kalendarzem w ręku i ciągłą gonitwą z czasem, marzą o sielskim macierzyństwie z dziecięciem na ręku. Jak na filmach...
Po macierzyńskim wychowawczy, no bo kiedyś trzeba odetchnąć od ciągłych stresów, mordodarcia kierownictwa, które co i raz zmienia decyzje.
Przez rok, może nawet trzy, przyszłe mamy zamierzają uszczęśliwiać się robiąc weki z dzieckiem u fartucha, podróżować po egzotycznych krajach z potomstwem w chuście, czy odwiedzać galerie w stolicach świata z maleństwem cichutko pochrapującym w wózku. Bosko! Miejska Mama też tak chce!
Niestety, jak doświadczenie pokazuje, marzenia nie do końca znajdują odzwierciedlenie w realnych warunkach.
Mamy, które z bycia businesswoman przeszły na rodzicielstwo pełnoetatowe, raczej rzadko pędzą sielski żywot. Owszem, są takie chwile, które mogłyby trwać i trwać. Kiedy dzieci zachowują się jak te na reklamach, znajomi i rodzina podziwiają umiejętności wychowawcze ich rodzicielki a zakochany mąż rozrzuca kwiaty na drodze żony. Ale niestety większość czasu to rutyna dzieciowo-domowa. I to właśnie ta rutyna najbardziej boli.
Etatowe mamy budzą się z listą spraw do załatwienia. I nie ważne, czy na liście priorytetów jest codzienne wymalowanie mieszkania, wyprasowanie zasłon i rozwiezienie dzieciarni po mieście na zajęcia co to je mają niby lepiej przygotować do życia, czy "jedynie" przetrwanie kolejnego dnia z gro gromadką u boku, ważne że te czynności są wciąż takie same. Dzień w dzień łóżek słanie, dzieci kąpanie, karmienie, sprzątanie po i przed, spacery, drzemki, zakupy, obiady, żelazka i pralki, odbieranie, odprowadzanie, masowanie, męża witanie. I nie pomoże tu nawet pomoc domowa, bo jest tylko, co prawda niezwykle pomocnym, ale powtarzalnym elementem dnia.
I nawet jeśli od czasu do czasu zdarzają się tzw. wyjścia, wizyty, wypady, to giną z czasem przysłonięte monotonią codziennych czynności.
Ne ma jednak co pisać o niesprawiedliwości losu etatowych mam, ich udręczeniu, upokorzeniu czy innych dyrdymałach. Znane Miejskiej Mamie mamy zwykle świadomie zdecydowały się na swój los żony i matki. Wiedzą, ze od ich roli zależy w rodzinie bardzo dużo, a ich praca ma sens, choć efekty widać zwykle dopiero po wielu latach. Jest jak jest. Praca jak praca. Tyle, że dość nudna, przynajmniej w ocenie kobiet, które jeszcze kilka lat temu nadawały się na strony magazynów dla aktywnych pań. Mamy udomowione potrafią jednak w tej rutynie być szczęśliwe. Zwłaszcza jeśli współmałżonek poczuje się do odciążenia żony w weekend czy popołudniem, kiedy mama zgodzi się wyjść choć na chwilę z domowych fartuchów i odetchnąć wolnością. Niestety, nie łatwo jest zrobić sobie przerwę w pracy, która jest całym życiem – domem i dziećmi – ale można, a nawet trzeba.
Konkluzja – zanim przyszłe matki, obecnie kobiety pracujące, zdecydują się na rolę mamy udomowionej, warto żeby zastanowiły się, jak daleko sięga ich cierpliwość do domowych pieleszy.