08 września 2011

Lepsze dzieci gorszych rodziców

W naszym pięknym kraju nie sposób normalnie funkcjonować. Państwowe rozwiązania tylko komplikują życie mieszkańców, dając namiastkę zaspokojenia potrzeb z jednej strony, z drugiej nie ma chyba bardziej roszczeniowego narodu niż Polacy. Według Miejskiej Mamy przykładem klinicznym takiej sytuacji jest obecne zamieszanie wokół przedszkoli.

Rwanie włosów, wietrzenie kieszeni, rejtanowskie postawy – awantura o przedszkola rozwija się w najlepsze. Płacić, ile, za co, dla kogo miejsce i gdzie to pytania które rozgrzewały przez ostatnie miesiące fora rodzicielskie a teraz osiągnęły siłę i temperaturę wulkanu.
Miejskiej Mamie wydaje się że w całej awanturze nikt nie stawia podstawowego pytania – koronnego argumentu dla każdej ze stron. Otóż – czemu ma służyć przedszkole? Czy jest to instytucja mająca ułatwić podjęcie rodzicom pracy czy tez miejsce, które ma służyć adaptacji i integracji społecznej ich pociech? Niestety, wydaje się, że nie służy, ani temu ani temu, jawiąc się jako tzw.: „zgniły” kompromis.

No bo w jaki sposób rodzice mają podjąć prace, kiedy realnie „dotowane” publicznie przedszkole działa do wczesnych godzin przedpołudniowych, po czym winduje ceny ostro w górę skazując pracujących rodziców na dopłaty rzędu co najmniej kilkuset złotych? Rozwiązaniem jest oczywiście podjęcie pracy na pół etatu, albo utrzymywanie się ze zleceń. W życiu nic za darmo a zawsze pod górkę – dziecko to kompromis, także taki który czasem trzeba podjąć i na gruncie pracy: albo zarabiam i robię karierę i za to płacę, albo mniej zarabiam i wolniej się rozwijam, ale nie muszę się martwić o dzieci.
Problem w tym, że społeczeństwo żąda od matek rozwoju i produktywności, z czym nijak nie zgadza się taka polityka przedszkolna.

Obecna formuła przedszkolna nie sprawdza się również na płaszczyźnie integracyjno-adaptacyjnej. Jeśli dzieciom przedszkole jest potrzebne do rozwoju i nawiązywania relacji (a zdaniem Miejskiej Mamy w dobie grodzonych podwórek i nie wypuszczania dzieci przed dom to jedna z niewielu okazji do zabawy z rówieśnikami) to należy się ono wszystkim dzieciom w takim a nie innym wieku, bez względu na to czy ich rodzice pracują czy nie, czy samotnie wychowują, czy mieszkają na wsi, czy w mieście. Przed-szkole, czyli czas adaptacyjny przed obowiązkiem podstawówki.

Wychodzi więc wielkie nic, prowizorka, która traktowana jest jako dobro reglamentowane. Ci, którzy zostają pominięci muszą sobie radzić sami. Ci, którzy się załapią muszą się nauczyć funkcjonować na dyktowanych zasadach, nie do końca racjonalnych.
Krótko mówiąc – burdel na kółkach!

Ps. O niefunkcjonalności systemu świadczy fakt, że po wprowadzeniu nowych porządków zdarza się, że po zakończeniu „oficjalnych”, „bezpłatnych” godzin przedszkolnych z trzydziestoosobowej grupy dzieci zostaje dwoje. Czyli co? Za drogo czy nie potrzebne?