10 grudnia 2012

Upadek matki

Miejska Mama zaczyna kolejny tydzień aresztu domowego. Nikogo nie skrzywdziła. Niczemu się nie sprzeniewierzyła. Nie kłamała, nie kradła, nie łamała prawa w żaden sobie wiadomy sposób. Miejska Mama siedzi za niewinność. A jakby tego było mało pół godziny temu Najwyższa Instancja orzekła – wyrok podwajamy a zawiasy w zapasie. Oznacza to, ze przez co najmniej dwa tygodnie świat Miejskiej Mamy ograniczy się do kilkudziesięciu metrów dzielonych non-stop z dwójką chorych, znudzonych i stęsknionych rówieśników, własnych dzieci. A żeby za łatwo nie było, sama siedzi z termometrem w ręku i paczką własnych lekarstw w kieszeni. Tak, sezon chorobowy z pewnością można uznać za rozpoczęty. Ostatnie dni, wyglądały mniej więcej tak:

Dzień pierwszy. 
Młoda z temperaturą. Młody pluje płucami. Ok, jest źle, ale chociaż można ogarnąć się w domu.

Dzień drugi. 
Dobra, nie można, bo Młode się tłuką lub marudzą, jeśli się nimi nie zająć. Będzie brudna, ale chociaż się popracuje nocą. Idealny Tata wyjechał, więc wieczory można spożytkować z klawiaturą w ręku.

Dzień trzeci.
Z pracy nici. Miejska Mama pada na twarz dziennym maratonie między puzzlami, książeczkami, pięcioposiłkowymi dobami karmienia, podawaniem lekarstw (a Młodsza nie lubi, oj, nie lubi), odchlewianiem domu zanim dzieci pójdą spać a mąż wróci. W dodatku zaraza wgryza się w matczyne ciało. Laptop zmienia się więc w poduszkę, zwłaszcza, że pora dziecięcych lekarstw dzieli noc na maleńkie odcinki snu. 

Dzień czwarty. 
Miejska ma dość ale nadal czuje że powinna. Kolejna próba odpalenia komputera nocą. 

Dzień piąty. 
Miejska Mama ma dość i leży na kanapie. Nie ma złudzeń. Nie ma sił. Dzieci krążą jak sępy wokół. Potykają się o rozstawione krzesła (no bawimy się w pociąg, nie?), przewracają o pudła (mamusia przytargała pod kanapę mega karton, żeby Młode skupić w jednym miejscu – no i mamy czołg), jedzą co chcą (byle szybciej, byle nie brudziło, byle zjadły). Jedyny wyjątek od kompletnego upadku – lekarstwa nadal podaję z żelazna konsekwencją. To jedyna nadzieja. Komputer umarł. Młode wsadziły gdzieś zasilacz.

Dzień szósty. 
Kanapa odpada. Dzieci skaczą po niej i po zwłokach, które ją zajmują. Pudła się znudziły. Krzesła zbyt niebezpieczne. Młoda się rozochociła i trzeba się podrywać, żeby łapać ją w locie. Mąż w delegacji. Miejska Mama rozważa jak silna jest miłość i cierpliwość matki i odpowiedzialność za drugiego człowieka. Na wszelki wypadek, żeby nie tracić argumentów nie mierzy temperatury własnej – może samo przejdzie.

Dzień siódmy. 
W domu panuje syf. Idealnych Świąt w tym roku nie będzie. Zasłony i okna poczekają do Wielkanocy. Na szczęście Gwiazdka rozgrywa się po ciemku. Prezenty – owszem, będą, bo Mikołaj się scyfryzował i wystarczy mu ekran komputera. Mąż wrócił z delegacji i ma własny zasilacz. 

Dzień ósmy. 
Młoda ma się nieco lepiej. Przykleja się do okna i wrzeszczy, ze chce bałwana lepić. Miejska mama powoli dochodzi do siebie. Nawet ma na tyle głosu, żeby zadzwonić do przychodni i wezwać lekarza. Młody wyszedł z jednej zarazy, ale drugą podłapał od siostry. Szykuje się kolejny tydzień odsiadki. Na szczęście Idealny Tata nie zdążył się zarazić – znów wyjechał, więc choroba powinna go ominąć.