Miejska Mama zaczyna kolejny
tydzień aresztu domowego. Nikogo nie skrzywdziła. Niczemu się nie
sprzeniewierzyła. Nie kłamała, nie kradła, nie łamała prawa w żaden sobie
wiadomy sposób. Miejska Mama siedzi za niewinność. A jakby tego było mało pół
godziny temu Najwyższa Instancja orzekła – wyrok podwajamy a zawiasy w zapasie.
Oznacza to, ze przez co najmniej dwa tygodnie świat Miejskiej Mamy ograniczy
się do kilkudziesięciu metrów dzielonych non-stop z dwójką chorych, znudzonych
i stęsknionych rówieśników, własnych dzieci. A żeby za łatwo nie było, sama
siedzi z termometrem w ręku i paczką własnych lekarstw w kieszeni. Tak, sezon
chorobowy z pewnością można uznać za rozpoczęty. Ostatnie dni, wyglądały mniej
więcej tak:
Dzień pierwszy.
Młoda z
temperaturą. Młody pluje płucami. Ok, jest źle, ale chociaż można ogarnąć się w
domu.
Dzień drugi.
Dobra, nie można, bo
Młode się tłuką lub marudzą, jeśli się nimi nie zająć. Będzie brudna, ale
chociaż się popracuje nocą. Idealny Tata wyjechał, więc wieczory można
spożytkować z klawiaturą w ręku.
Dzień trzeci.
Z pracy nici.
Miejska Mama pada na twarz dziennym maratonie między puzzlami, książeczkami,
pięcioposiłkowymi dobami karmienia, podawaniem lekarstw (a Młodsza nie lubi,
oj, nie lubi), odchlewianiem domu zanim dzieci pójdą spać a mąż wróci. W
dodatku zaraza wgryza się w matczyne ciało. Laptop zmienia się więc w poduszkę,
zwłaszcza, że pora dziecięcych lekarstw dzieli noc na maleńkie odcinki snu.
Dzień czwarty.
Miejska ma dość
ale nadal czuje że powinna. Kolejna próba odpalenia komputera nocą.
Dzień piąty.
Miejska Mama ma dość
i leży na kanapie. Nie ma złudzeń. Nie ma sił. Dzieci krążą jak sępy wokół.
Potykają się o rozstawione krzesła (no bawimy się w pociąg, nie?), przewracają
o pudła (mamusia przytargała pod kanapę mega karton, żeby Młode skupić w jednym
miejscu – no i mamy czołg), jedzą co chcą (byle szybciej, byle nie brudziło,
byle zjadły). Jedyny wyjątek od kompletnego upadku – lekarstwa nadal podaję z
żelazna konsekwencją. To jedyna nadzieja. Komputer umarł. Młode wsadziły gdzieś
zasilacz.
Dzień szósty.
Kanapa odpada.
Dzieci skaczą po niej i po zwłokach, które ją zajmują. Pudła się znudziły.
Krzesła zbyt niebezpieczne. Młoda się rozochociła i trzeba się podrywać, żeby
łapać ją w locie. Mąż w delegacji. Miejska Mama rozważa jak silna jest miłość i
cierpliwość matki i odpowiedzialność za drugiego człowieka. Na wszelki wypadek,
żeby nie tracić argumentów nie mierzy temperatury własnej – może samo
przejdzie.
Dzień siódmy.
W domu panuje syf.
Idealnych Świąt w tym roku nie będzie. Zasłony i okna poczekają do Wielkanocy.
Na szczęście Gwiazdka rozgrywa się po ciemku. Prezenty – owszem, będą, bo
Mikołaj się scyfryzował i wystarczy mu ekran komputera. Mąż wrócił z delegacji
i ma własny zasilacz.
Dzień ósmy.
Młoda ma się nieco
lepiej. Przykleja się do okna i wrzeszczy, ze chce bałwana lepić. Miejska mama
powoli dochodzi do siebie. Nawet ma na tyle głosu, żeby zadzwonić do przychodni
i wezwać lekarza. Młody wyszedł z jednej zarazy, ale drugą podłapał od siostry.
Szykuje się kolejny tydzień odsiadki. Na szczęście Idealny Tata nie zdążył się
zarazić – znów wyjechał, więc choroba powinna go ominąć.