Podróże kształcą. Zwłaszcza te
dalekie. Czasem nauka jest bolesna, nawet bardzo. Bo trudno chłonąć
obcość nie pozwalając jej wpływać na siebie. I nie tylko sposób
zachowania innych, odmienny klimat, jedzenie czy florę bakteryjną
chodzi. Im dalej od ojczyzny tym trudniej. Zwłaszcza z dziećmi.
Tysiące kilometrów od domu zwykła
infekcja staje się wyzwaniem. Czy uda się nam znaleźć lekarza?
Czy on się zna na leczeniu dzieci? Czy nas zrozumie? Jakie leki
poda?
I ci ludzie! Czego oni od nas chcą.
Nie, nie mogą dotykać moich dzieci! Nie, nie wolno ci się bawić z
małymi tubylcami. Oni mogą być chorzy, wrogo nastawieni, możesz
nie rozumieć ich zwyczajów. I co wtedy?
Posiłek nie przypomina w niczym
schabowego z ziemniakami i marchewką z groszkiem, a młode nieufnie
podchodzą do nowości. Ile można wytrzymać o suchym chlebie i
wodzie. I ta woda? Czy rzeczywiście była przebadana? Czy dziecko
nie dostanie ameby czy innego syfu? I to w podróży?! Sraczka przy
wielogodzinnej jeździe samochodem, autobusem, pociągiem czy nawet
lot samolotem jawią się jak jakiś koszmar.
Lęki sprzed podróży płynnie
przechodzą w strach. A strach z czasem staje się coraz mniejszy, aż
zmienia się w rutynę. Potem jest już tylko lepiej. Każdy kolejny
dzień przynosi nowe doświadczenia, dzieci się cieszą, rodzice
adaptują. Twarde założenia z okresu planowania podróży stają
się jeśli nie śmieszne to nierealne bądź nie ważne. Smoczek
Młodej ciągnie się po ziemi. Młody je co prawda mytymi i
dezynfekowanymi rękoma, ale z talerza, który w naszym świecie
powinien był wrócić do zmywarki. Mistyczne, krwiopijne komary,
roznoszące zagładę kurczą się i jakoś oswajają. Z dnia na
dzień wyzwanie jakim miał być pobyt DALEKO ustępuje miejsca
monotonii. I wówczas nagle trzeba znowu wracać. I odnaleźć na
nowo w rzeczywistości, która z perspektywy pobytu po drugiej
stronie globu, jawi się dość histerycznie.
Miejska Mama ogłasza powrót do domu.