15 października 2009

Zaraza matczyna

Chorych matek nie ma. A jak są to na wymarciu. Tak, tak, słaniają się bidule, blado-przeźroczyste i widać z daleka że im do piachu spieszno. Bo w innym razie matka chora jest tylko z nazwy, gdyż rzeczywistość nijak nie daje jej pochorować w spokoju. Ponieważ matka nie dosypia, spieszy się, wentyluje wypacając siły popychając wózek, podatna jest na wszelką zarazę. A że zarazy chodzą stadnie, co najboleśniej odczuwają rodzice przedszkolaków, więc jak tylko któreś z drogich dzieci zostanie trafione dzień lub dwa później pociąga za sobą matkę. Problem w tym, że o ile dzieci zwykle w chwili zachorowania zostają otoczone troskliwą matczyną opieką, to matką zająć się nie ma kto. Więc łazi schorowana pokaszlując i pociągając znacząco, obolała, zmęczona, a przez to niecierpliwa. Tymczasem dzieci w chorobie ze wszystkich sił starają się wyjść same z siebie. Im też jest źle, je tez boli, drapie, kapie a lekarstwem na to może być tylko mama. I połóż się tu matko Polko choć na chwilę, odsapnij.
Jeszcze gorzej jak do zadżumionych dołączy mąż. Wiadomo, człowiek poważny, zapracowany, co to przez osiem godzin pod klimatyzacją siedzi, potem elegancki płaszczyk, samochód z ogrzewaniem i trafiony zarazą. A mąż to cierpi okrutnie. On najbardziej. W bólach i konwulsjach miota się z katarem, a nie daj Boże doświadcza nieopisanych cierpień bo mu uszy i zatoki zawieje. Dramat. Więc chodzi matka i żona, uspokaja, przykrywa, nawadnia, nasącza. Na zakupy się wyczołga, bo ktoś musi, do lekarza rodzinne zdechlaki zabierze, do apteki skoczy. Efekt jest taki, że po tygodniu cała rodzina odzyskuje siły, z wyjątkiem mamy, która kurować się będzie od jesieni aż do wiosny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz