02 października 2009

Skarby nasze kochane

Czy macierzyństwo ma wartość? A owszem! I nie chodzi tu bynajmniej o wartość emocjonalną czy sentymentalną tylko o boleśnie realne pieniądze. Macierzyństwo to forsa. Bardzo duża forsa. Wystarczy naprędce policzyć: zaczynając od testu ciążowego, przez liczne badania wykonywane przez dziewięć miesięcy (mit o bezpłatnej służbie zdrowia w tym kraju pada, kiedy nie da się w terminie wykonać badań za darmo, czyli w placówkach publicznych), aż po ciążowe ciuchy dostępne w astronomicznych cenach, witaminy, zdrowe odżywianie, a na końcu poród, nie daj boże rodzinny czy ze znieczuleniem - i już się uzbierało na używany samochód. Może nie najmłodszy, ale na chodzie.
Ale to wszystko mało, kiedy na świat wreszcie przychodzi upragniony młody człowiek, a z nim nowe potrzeby. Jak się ma szczęście, to z każdej strony zasypują człowieka stosy rzeczy, od ubranek przez akcesoria aż po wymarzone wózki. Kiedy fortuna nie dopisuje a w dodatku los poskąpił dużego grona znajomych czy rodziny pozostaje zakup wyprawki. W wersji minimum będzie koło tysiąca złotych.
Dziecko rośnie, je, pije, wydala, rozwija się - licznik się kręci, bo na niczym się tak nie zarabia jak na dziecięcych potrzebach. Najlepsze jedzenie, ultranowoczesne nawilżacze, bujawki, antybakteryjne osprzęty, ekoubranka, uwznioślająca muzyka i obrazki pobudzające IQ najmłodszych (bez tego jak nic obleją maturę). Nie daj Boże potomek z jakimś defektem się urodzi, to zaczyna się latanie po specjalistach, Pan Doktor stówka, Pani Doktor sto dwadzieścia, bo do pensji w służbie zdrowia dorobić trzeba. I mąż też dorobić musi, żeby na wszystko starczyło. Tym bardziej, że w części przypadków pieniędzy ubywa znacznie więcej, bo matka z półrocznym stażem decyduje się na urlop wychowawczy. Bezpłatny oczywiście.
Pieniądze płyną szerokim strumieniem. I nie tylko na potrzeby nowo narodzonego potomka. Kasę można też zbić na jego matce. Siedzi z dzieckiem, kaszki podaje, obiadki gotuje, zabawia, usypia i z wyrzutów sumienia (przecież nie zarabia) dom posprząta, przemebluje, przetwory przygotuje. Zmęczona monotonią matczynego świata szuka biedaczka, sposobów co by się odkręcić, niechby nawet z pociechą przy spódnicy. Znajdzie, a owszem, bo asortyment z roku na rok coraz większy, tyle że i ceny wygórowane.
Takie na przykład kluby dla mam, gdzie zmęczona rodzicielka musi płacić za możliwość posiedzenia z innymi podobnymi niej na podłodze, w sali użyczonej przez odpowiedni lokalny urząd. Ile? Co łaska, czyli gdzieniegdzie nawet dziesięć złotych. Za wspólne żale i poszukiwanie pomocy w rozlicznych fundacjach i stowarzyszeniach, za szkolenia, które pomogą jej się odkręcić, zrozumieć i odnaleźć się w nowej roli - kilkanaście a nawet kilkadziesiąt złotych za godzinę. Matkobiznesy prześcigają się w ofercie: tu joga dla mam, tam spotkania z wybitną nianią lub równie wybitnym terapeutą, warsztaty opowiadania bajek, rysowania, gotowania pod nieletnie podniebienia. Brać wybierać. I oczywiście - płacić. Problem w tym, że z takiej oferty mogą skorzystać tylko niektóre mamy, bo tych kilkadziesiąt złotych miesięcznie przelicza się na pieluchy, buty czy inne niezbędności.
I na sam koniec: niestety kluby i fundacje najczęściej zamiast matki odkręcać od codzienności tylko ją dokręcają - wciskając do matczynych głów jak mogą stać się jeszcze lepszymi niewolnicami własnych dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz