30 grudnia 2009

Święta, święta i po świętach. Ufff....

Gdyby ktoś tylko wcześniej zdradził Miejskiej Mamie czym są święta z dzieckiem ostatnie kilkanaście dni mogłoby wyglądać zupełnie inaczej. Tymczasem wobec zaistniałej sytuacji mamy zarazę, pobojowisko i niebyt. Ale od początku.
Zbliżały się święta, czas nieodłącznie związany z dziećmi. Wiadomo: Święty Mikołaj, choinka, szopki bożonarodzeniowe, rodzice, wujkowie, dziadkowie dostępni przez magiczne kilka dni i w dodatku z prezentami. Raj dziecięcy. Ale tylko w teorii. W praktyce Święta Bożego Narodzenia to dla dzieci i ich opiekunów kilkudniowy koszmar, który przeżyć mogą tylko wprawni mistrzowie rodzinnego survivalu.
Zaczyna się od przygotowań. Kilkudniowe sprzątanie, mycie, pranie, prasowanie i gotowanie – tradycja każdej matki polki, choćby nie wiem jak się odcinała. Święta mają pachnieć pastą do podłogi, krochmalem, przypalonym makiem i przegrzaną rybą. To się nazywa tradycja. I mimo, że zdrowy rozsądek, nawet podpierany aspektem religijnym, jak nic, wskazuje na niezasadność takich działań, każda porządna kobieta wypruwa sobie flaki dla kilku zaśnieżonych (lub nie) dni przy swoim czy też cudzym stole. Miejska Mama doskonale wie, że święta mogą być mega świąteczne i bez heroicznych czynów, bo sama spędziła takie z dala od tradycyjnego stołu będąc szczęśliwą. Ale mimo to, na mózg jej padło, że to pierwsze święta Młodego, więc z przyrośniętym do jednej ręki żelazkiem, do drugiej nożem do wigilijnego świtu orała razem z Idealnym tatą w kuchni i w okolicach. Młody w tym czasie włóczył się samotnie po domu, nieszczęśliwy że się nim nie zajmują i wściekły, ze nie pozwalają mu we wszystkim uczestniczyć.
Wigilia. Czas rodziny, refleksji, kolędowania. Wszystko fajnie, tyle że po zmroku. Zanim pojawi się pierwsza gwiazdka dziecko ma już dość oczekiwania. Jest głodne, zirytowane, znudzone, a w dodatku przestawiają mu cały dzień. Rodzice zaaferowani wciskają swoje pociechy w nienoszone na co dzień ubranka (czytaj niepraktyczne, niewygodne i takie co się je trudno pierze) i jak mogą przekonują, przekupują i zastraszają do kursu na człowieka w ten jeden wieczór. Tak, tak i wujka też i babcię, nie nie jest zła, tylko tak wygląda, nie nie będzie cię bil, i nie gryź go dziś proszę, weź opłatka, nie, nie cały, co mówiłam?!, wypluj, tak, grzeczne dziecko.
Życzenia opłatkowe to dla malucha koszmar – stół zastawiony, można by jeść,a tutaj jakieś przemowy, promenady od krewnego do krewnego, niekończące się uściski. Bleeeee. Matka już ma dość, bo z jednej strony stara się pokazać, stęskniona mniej lub bardziej rzuca się w objęcia rodziny a jednocześnie łypie okiem na bezglutenowe dziecko pożerające opłatek, kilkulatka planującego właśnie małą destrukcję na stole, czy jego starszego brata usiłującego przewrócić choinkę.
Siedli. Zjedli. Nawet coś im smakowało. Dzieciom oczywiście, bo ich rodzice niewiele co zdążyli spróbować, usiłując opanować rozbiegane przedszkole. Najmłodsze normalnie w tym momencie zasypia, więc rodzina ma do wyboru, albo obejść się bez części stołowników albo ryzykować wrzody ucztując w takt wycia malucha. Wrzodów, a przynajmniej niestrawności, trudno uniknąć zwłaszcza jeśli Mikołaj w tym roku postanowił twórczo rozwijać dzieci obdarzając je instrumentami muzycznymi. Ale skoro o prezentach mowa....
Każda rodzina ma swój patent kiedy, jak i jakie prezenty ma dostać rozwrzeszczana dziatwa. Czekanie do końca kolacji grozi buntem, natomiast obdarowywanie podczas lub, nie daj Boże, na początku Wigilii oznacza automatyczne zakończenie kolacji, zwłaszcza jeśli odbywa się w nie za dużym mieszkaniu a dzieci jest kilkoro. Miejska Mama z Siostrą nieopacznie popełniły ten błąd pozwalając Świętemu wejść między śledziem a pierogiem czym ostatecznie przekreśliły swoje szanse na spokojny posiłek.
Dzieci mają w zwyczaju chadzać spać wieczorem. W swoich łóżeczkach, po kąpieli we własnej wannie, z własnym plastikowym śmietnikiem. Wigilia to wieczór wyjątkowy, zwłaszcza dla dzieci, dla których wszystko jest niecodzienne: miejsce, pora, ludzie no i prezenty. Uśpienie takiego nafaszerowanego adrenaliną dziecka to nie lada wyzwanie. Namówienie go, żeby normalnie i przyjaźnie egzystował dnia następnego – to już prawdziwy wyczyn. A biorąc pod uwagę że w polskiej tradycji świątecznej trzy dni spędza się jeżdżąc od rodziny do rodziny, zmieniając jedynie stoły i skład domowników to nie należy się dziwić, że nawet najświętszy potomek będzie miał dość.
Młody miał i to bardzo. Tak na 38 z hakiem i tendencją do stanu podgorączkowego przez dni kolejne. Miejska Mama też miała dość, tak na nie całe 35 i usiłując uspokoić i zrehabilitować pierworodnego marzyła o długim, długim śnie i normalnych posiłkach.
A Idealny Tata po prostu poszedł do pracy. I był wreszcie szczęśliwy. Bez rozmarudzonych dzieci, rodzinnych animozji i natręctw, bez stołu na widok którego każdy dietetyk dostanie apopleksji. I bez rozwijających prezentów przyprawiających o głuchotę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz