03 lutego 2010

Przeźroczystość

Dopiero człowiek, który się dusi, zdaje sobie sprawę jak istotne jest dla niego powietrze. Gdy sinieje charcząc i desperacko łapie oddech przypomina sobie o istotnym niebycie, który codziennie go otacza. Z dziećmi nie jest inaczej.
Każda matka czeka na to wyjątkowe potwierdzenie swojego macierzyństwa, kiedy pierworodne spojrzy na nią i powie dwie magiczne sylaby: ma – ma. Świadomie, rozumnie, ważąc ich ciężar. A co słyszy najczęściej? Ta-ta, tata, dada, ba-ba, limek, otek, ampa, iś! Ojciec, dziadek, babcia, brat, kot, a nawet lampa i ukochany miś dystansują już w momencie startu matczyny byt. Bo S Ą! A mama? Mamy nie być nie może, bo jest stale, oczywiście, codziennie. Bo na nią nie trzeba czekać, chyba że pójdzie do pracy, bo zamiast mamić czekoladką i zabawą serwuje zdrowoobrzydliwego brokuła z pakietem ćwiczeń, poganiając na spacer. Mamę się gryzie ze złości, smarka w nią nos, wyładowuje się na niej wszystkie frustracje, lęki, bóle. Fakt, lepiej się jej słuchać, bo konsekwencje sprzeciwu bywają przykre, ale z jakim tryumfem można złamać zakaz pod okiem zachwyconego tata, baba, dada? I co, podskoczysz mi?
Ale wystarczy matczyna ręka machająca papa i zamykające się drzwi a sylaba „ma” rośnie w gardle i nabiera monstrualnie rozpaczliwych kształtów. Bo obiadek nie jest podany jak zwykł był, bo inne ręce wkładają pieluchę, inny głos usypia i świat się nagle wali.
Miejska Mama pierwsze ma-ma usłyszała od Idealnego Taty, który został na ojcowskim dyżurze. Po przetrwanych tatowych godzinach, kiedy Młody został już uspokojony i uśpiony przez matkę, Idealny Tata raportował przebieg dnia: że nie jadł, że szukał, że nie był taki. Koszmar opieki nad wnukiem przeszła też Babcia i Ukochana Ciocia, do których dziecięce rączki się zawsze wyciągały.
Bynajmniej, nie jest to powód do dumy matczynej, a raczej poczucie klęski i osaczenia przez niespełna rocznego człowieka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz