22 lutego 2010

Pomór

Czy to wpływ ogromu psich fekaliów powoli wyłaniających się spod topniejących śniegów, czy niestabilnej pogody serwującej na zmianę mrozy, gwałtowne ocieplenia, deszcze i znów mrozy, nie ważne. Fakt, że matki padają ostatnio jak muchy. Ich potomstwo, używane jako nośnik broni biologicznej, skutecznie dziesiątkuje miejskie rodzicielki. A to na trafia je zapalenie zatok, bezgłos związany z chorą krtanią, oskrzelami, wykręcająca trzewia grypa żołądkowa - do wyboru, do koloru co która chce. I siedzą te biedne matki po domach, schorowane, z chorującym potomstwem, odcięte od możliwości spotkania się, odreagowania, przewietrzenia. Za oknem słońce powoli przywraca widok ziemi - brudny i szary, ale twardy i suchy, a one siedzą, narzekają i tracą resztki energii. A nieliczne, którym się uda wyjść toną w odmętach rozpuszczających się gór śniegu, które z braku działających studzienek zamieniają się w oceany. Bez pontonu ani rusz, bo grozi podtopieniem. Zresztą nieszczęście przyjść może i z góry, a dokładniej z dachu, z którego systematycznie odpadają metry sopli i zwały śniegu nagromadzonych na dachach.
Tylko te co bardziej przewidujące matki zawczasu spakowały dzieciarnię i dobytek i wyruszyły za słońcem na Karaiby, do Egiptu, czy chociaż na pobliski stok, byle dalej od miejskiej, rozmokłej zmarzliny. Wrócą, jak przylecą bociany. Na ciepło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz