02 września 2010

Jak wyhodować zarazę

Przede wszystkim potrzebny jest mocny szczep. Przy dużej dozie szczęścia nawet nie trzeba będzie się o niego starać. Wystarczy jeden niefrasobliwy rodzic, który usłużnie przyniesie go nam do domu, w postaci charczącego i cieknącego dziecka. Należy dodać, że wśród hodowców panuje specyficzna etykieta. Im mocniejszy szczep posiada nasz gość, tym bardziej będzie usiłował umniejszyć swoje dokonania. Padną
więc zapewnienia w stylu: „on tylko tak kaszle,ale nie zaraża”, „to pewnie alergia”, „nie to na pewno nie ospa, pewnie się na coś uczulił”. Jeśli wymiana płynów i oddechów przebiegła pomyślnie, a własne dziecko nie ma odporności słonia możemy być z siebie dumni – najprawdopodobniej zaraza trafiła na podatny grunt.

Oczywiście, czasami szczep nie jest wystarczająco silny. Ot taka samosiejka w postaci niedoleczonej trzyletniej Oli wypuszczonej za wcześnie do przedszkola, bo mama już nie mogła siedzieć na L4, albo kilkuletni Michał z gilem do pasa zabrany do kina, bo coś z dzieckiem zrobić trzeba. Pogratulować rodzicom. Przy dobrych wiatrach mogą namnożyć kilkudziesięciu nowych nosicieli.

Jak już się zaraza w domu przyjmie, jak ją ekspert obejrzy, wymaca, nazwie i wpisze do odpowiedniej rubryczki w lekarskim komputerze czas na jej pielęgnację. Żeby za wybujała nie urosła, tylko kształtna taka, co to tydzień góra pożyje, żeby wspominać co było, należy karmić ją lekami.
Nie jest to proste. Zwłaszcza kiedy nosiciel – nasze własne potomstwo – twardo obstaje przy utrzymaniu jej w stanie dzikim, szeroko się krzewiącym. Młode plują, wystrzeliwują syropy nosem, jak wieloryby, tabletki chowają pod językiem, poduszką, a nawet w nosie, od zastrzyków uciekają z wyciem a przy inhalacjach wrzeszczą jak opętane. Cud jak w czasie hodowli sąsiedzi nam policji do domu nie wezwą. Przy opornym nosicielu do zaaplikowania odpowiednich medykamentów potrzebna jest nie
jedna a dwie, lub więcej, silne osoby, co byłyby w stanie obezwładnić „bezradne” kilkuletnie dzieciątko.

Chorobę należy wyleżeć, co by miała swój specyficzny zapaszek i wygląd wymamłanej pościeli. Ale nobla temu, kto w łóżku zatrzyma dwulatka, którego nawet niemal czterdziestostopniowa gorączka nie jest w stanie utrzymać w miejscu. Co bardziej zadziorne jednostki walą w okna wyjąc, że chcą na spacer. Na szczęście takie reakcje zwykle mijają z osiągnięciem przez dzieci zdolności do edukacji szkolnej.

Mija tydzień dwa, zaraza paraliżuje w najlepsze funkcjonowanie całego domu, bo jak wiadomo – chore dziecko w domu rozciąga dobę w nieskończoność, jednocześnie paraliżując wszystkie działania oprócz tych związanych z nim. Kiedy przepisane leki się skończą i objawy ustąpią a zamiast osowiałej, zabiedzonej istotki cierpiące dotąd potomstwo jest uosobieniem wulkanu energii przychodzi czas na właściwy etap pielęgnacji zarazy. Dobrze wykarmiony na dziecku osobnik zaszczepia się na
słaniającej się matce, która:

- leżeć nie może, bo ktoś domowy zamęt musi ogarnąć
- nawet jak ma możliwość pójść na L4 dla siebie, to nie pójdzie, bo ją wyrzucą
- trudno choruje się w domu, kiedy dzieci non stop przybiegają z wyciem, mamooooo, mammmo, a mąż zachowuje się, jakby wprowadził się wczoraj: kochanie, a gdzie trzymamy...

Hodowana w takich warunkach zaraza rozrasta się pięknie, ewoluuje, a jak dobrze pójdzie, to nawet do zapalenia płuc czy innych komplikacji dojść potrafi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz