29 września 2010

Strukturalizm

Cześć – zaczepił Młodego chłopiec, na oko lat cztery. Młody, ordynus i introwertyk nawet nie raczył podnieść głowy znad swojej babki z piasku. Intruz nie dawał za wygraną, coś go najwyraźniej gryzło.
Proszę pani, a on to czyim jest kolegą – zapytał wreszcie Miejską Mamę zdesperowany wskazując na Młodego – To kolega Izy czy Oliwki? Bo jak Oliwki, to ja się z nim nie będę bawił.
Tą krótką wypowiedzią młody człowiek zburzył cały świat Miejskiej Mamy, która od lat zżyma się na wszelkie światki-zaświatki. Stosunki, stosuneczki, kontakty, znajomkowie – świat się kręci w kuluarach i żyć tak będziesz jak się usadzisz. Kogo znasz, a najlepiej – z kim cię widują – to twój skarb. Nie ważne doświadczenie, umiejętności, przedrostki i inne takie: władza jest tam, gdzie są ci, którzy z nią trzymają. Co się dziwić że polityka to kolesiostwo, że struktury służby zdrowia, bezpieczeństwa, prawa obstawione są stowarzyszeniami byłych kolegów z ławki, że kuzyn stoi za kuzynem od najmniejszego pipidowa po miasto stołeczne, skoro układ zaczyna się już w piaskownicy.

23 września 2010

Matka elegantka

Miejskiej Mamie to już się zupełnie w głowie przewróciło, bo jęczy i jęczy. Półżywa po całodziennym maratonie z Młodym leży w łóżku i fuka na Idealnego Tatę, że tylko w niej Matkę Polkę, rodzicielkę pierworodnego widzi, albo Kurę Domową, żonę fartuszkowo-wycieraczkową co buzi na do widzenia da i teczkę po powrocie odbierze. A Miejska Mama Kobietą jest! I pokazywana chce być. I w sukience, takiej jedwabnej, opiętej, co szeleści, z dekoltem i naszyjnikiem obejmowana władczą mężowską ręką chce się pokazać. No i w ogóle, fuk, fuk. No bo inne żony-matki to i biżuterię dostają i na wycieczki wyjeżdżają i po mieście są obwożone. A ona co? Tylko popycha ten wózek po osiedlowych uliczkach, a jak już się wozi, to metrem, bo samochód mąż pomylił ze skrzynką narzędziową i dziecka nie ma gdzie wsadzić.
Idealny Tata zasępił się okrutnie, bo myślał że Miejska Mama, Idealna Żona i Matka spełnia się w swojej karierze rozrodczo-gospodarskiej. Zasępił się i zawstydził i działać postanowił. Olaboga!
Następnego dnia Miejska Mama dostała prezent. Maleńkie czarne pudełeczko, wyłożone welurem. W środku coś błyszczało zachęcająco. Miejska Mama uszczypnęła się z wrażenia, czy jej się nie śni. Zabolało, więc było dobrze, aż do czasu kiedy ze środka pudełka wyciągnęła coś na kształt talerzyka skrzyżowanego z hakiem, a Idealny Tata z dumą podkreślił że noszą to tylko prawdziwie eleganckie kobiety. Miejska Mama najwyraźniej do nich nie należała, bo o celowości (o przeznaczeniu?) podejrzanego urządzenia nie miała pojęcia. W mentalnych kaloszach i waciaku wysłuchała instrukcji obsługi wieszaka na torebki i z cierpkim uśmiechem podziękowała za zaproszenie do odwiedzenia szefa Idealnego Taty, w ramach dodatkowych godzin pracy. Z dzieckiem oczywiście. High live po prostu!

22 września 2010

Quo Vadis Matko

Cel uświęca środki – taka zasada. Ale co, kiedy celu nie ma, albo się gdzieś w życiowych zawirowaniach gubi? To problem wielu mam – kiedy pojawiają się na świecie dzieci cele wirują, a czasem znikają. Bez wewnętrznego kompasu trudno sobie na nowo życie układać.

Na początku jest dzień a po dniu noc. Czas zabaw i wypoczynku. Życie ciągnie się radośnie, bezcelowo, zmieniają się tylko pory roku, a lata odliczane są kolejnymi prezentami urodzinowymi. Potem człowieka objuczają za dużym plecakiem i w imię wyższych celów – ucz się synu, to na ludzi wyjdziesz – prowadzają do szkoły. Pierwsze świadome cele są najczęściej narzucone i mają charakter szantażu – jak się będziesz dobrze uczyć, to pójdziesz do kina, na podwórko, pojedziesz na rejs, czy wyprawę w dalekie kraje. W dorosłość ludzie wchodzą pod rękę z Urzędem Pracy lub Stanu Cywilnego , bo najwyraźniej bezrobocie jest nie ludzkie, tak jak samotność. I koniec podpowiedzi. Dalej człowieku radź sobie sam i własne cele obieraj. A dziś to nie łatwe, bo i za duży wybór dróg i środków co niemiara.

Kiedyś człowiek rodził się i wiedział w którą stronę ma iść. Wyżej czoła nie podskoczy, gdzie ojce były tam i on będzie, a jak ma aspiracje to i sił mu starczy na wyrwanie się z losowej koleiny. Teraz każdy może być kim chce, lub kim widzi go środowisko, i odpowiednie cele sobie wyznaczać.

I tu pojawia się dylemat matek: jaki cel ma je dalej przez życie prowadzić. Która droga da im spełnienie, satysfakcje, pozytywną opinię społeczeństwa?

Czy ich życiową rolą ma być niańczenie i wyprowadzenie na ludzi potomstwa? Własna edukacja i szeroko pojęty rozwój? Szczęście cieszenia się życiem czy kariera zawodowa? Co ma być priorytetem a co może poczekać? Mętlik w głowie, blokada działań i stres. Miejska Mama wali głową w ściany i przeklina dzień, w którym postawiła sobie to pytanie. Myśli, myśli a możliwości coraz więcej. Pyta, kogo może, a odpowiedzi się mnożą, albo co gorsza – ich brak. Bo jak się okazuje wielu ludzi bez tej wiedzy może żyć. I to nawet szczęśliwie.

21 września 2010

Wyzwolone trzydzieści plus

Najpierw nie wolno bo zakazane dla dzieci. Potem - panience nie wypada. Panna na wydaniu nie powinna, a przyszła matka tak zachowywać się nie może. Od urodzenia gorset wolno-nie wolno ściska, uwiera, dusi, zależnie od siły zasznurowania przez kochaną rodzinę i okolice. Ale do czasu. Bo po trzydziestce życie zaczyna się na nowo. Mąż często przy boku, czasem nawet z kolejnym numerem. A jak takowego brak, to zdobyte doświadczenie pozwala na dystans do spraw sercowych. Zamiast rozpaczliwego romantyzmu zdrowy sceptycyzm i poczucie humoru. Jak są wątpliwości to nie ma wątpliwości i jak nie ten to inny. Fakt, zegar tyka, i tyka, ale coraz częściej można mechanizm zastąpić kwarcowym wyświetlaczem na baterie i dyszka do przodu. Bo czego to nauka nie potrafi. Byle nie za długo bo babka zamiast matki może być z czasem problematyczna.
A jak już przy dzieciach – po trzydziestce zwykle również są. Jedno, dwoje, całą gromadka. Co bardziej zaradne panie macierzyństwo zaaplikowały sobie jeszcze w czasie okołouniwersyteckim, więc dziś piękne i młode balują wieczorami i szaleją w wakacje młodzież pozostawiając samym sobie.
Praca w wieku wczesnodojrzałym też nie boli – wiadomo z czym się to je, że są okresy głodówek i przesytu, ale zawsze się jakoś zbilansuje, i kretyn za biurkiem z tabliczką „dyrektor” nie musi nim być do końca świata. A życie się na etacie nie kończy, co wie każda matka po dłuższej bądź krótszej przerwie.
I tak zniewolone społecznie według niektórych (bo wiek, płeć, praca, mąż, dzieci, brak męża, brak dzieci) , wyzwolone we własnym mniemaniu trzydziestoletnie plus spotykają się, bawią, śmieją bez skrępowania, pruderii i niepotrzebnego fałszu. I cieszą się, że nie muszą już udawać starszych niż są, a na mydlenie oczu i podrabianie metryk po prostu szkoda im czasu i fatygi.

16 września 2010

Jesienna gorączka

Miejska Mama wierzy, że każdy ma swoją porę roku, tzn. taką w której nie tylko mu się chce, dobrze się czuje, ale i najważniejsze, najlepsze rzeczy się przytrafiają. Porą Miejskiej Mamy jest jesień, nie ważne czy deszczowo-błotna czy złotolistno-słoneczna. Na jesieni po prostu rok się zaczyna na nowo, bez względu na te czy inne kalendarze. To dobry czas: znajomi wracają z wakacyjnych wojaży, rodzina zaczyna świątecznie się łączyć, czego apogeum będą Zaduszki, a dom i życie urządza się na nowo. Mnóstwo pracy i setki wyzwań. Dlatego Miejska Mama przeprasza, za tak długą nieobecność i solennie obiecuje swój powrót już niedługo.

02 września 2010

Wielkie Nic

To nie prawda, że od nadmiaru głowa nie boli. Boli i to jak diabli.
Pierwszy września to punkt zwrotny w życiu wielu rodziców. Zwłaszcza tych, którzy swoje pociechy po raz pierwszy wysyłają do placówek edukacyjnych mniej lub bardziej publicznych. Cisza w domu. Porządek. Czas wolny aż do szesnastej, kiedy to rozkręcone hordy przedszkolaków wracają pełne emocji do domu. Zegar tyka. Pogoda wymarzona na spacer. Klawiatura komputera aż czeka, żeby ją wykorzystać. Kalendarz z telefonami dawno nie widzianych znajomych sam się otwiera. Basen, rower, galeria, kino, praca, kariera – wszystko, czego do tej pory nie można było zrobić z dziecięcymi kulami przywieszonymi do nóg, wreszcie staje otworem. I...wielkie nic.
Czas się deformuje jak na obrazach surrealistów. Samotne godziny najpierw się dłużą w nieskończoność, na wszystko znajdzie będzie jeszcze chwila, a potem w ciągu chwili kurczy się straszliwie, wyciskając z planów pozycje, których zrealizować się już nie da.
Znajoma Miejskiej Mamy najpierw nie mogła się doczekać września, a teraz płacze, bo chwalebnych celów nie może za nic osiągnąć. Wielki marazm i nic więcej. Za dużo czasu, za mało sił, i w ogóle. Miejska Mama słucha i czuje się jak Beduin, którego wysłano na biegun, żeby ludziom lodu o żarze pustyni opowiadał.
Ale jest sposób na czasowy kryzys – najlepiej nie wymagać od siebie za wiele. Etatowi rodzice zamiast rzucać się w piramidalne plany powinni wziąć najpierw długi oddech, który im się należy po miesiącach czy latach spędzonych na domowej pracy. A dopiero później zorganizować sobie nowe życie: nowe obowiązki, nowe wyzwania, nowe plany. Wreszcie własne, aż do chwili kiedy pod drzwiami będzie słychać tupot małych nóżek i wrzask: „mamoooooooo”.

Rodzicielska zazdrość

Czy istnieje coś takiego jak zazdrość o własne dziecko względem drugiego rodzica w normalnej rodzinie? Miejskiej Mamie długo nie mieściło się to w głowie. Do czasu, aż ukłuta w czułe miejsce jednym uśmiechem Młodego, na który to nie ona zasłużyła, zaczęła się rozglądać na lewo i prawo. Rzeczywiście, rodzice bywają zazdrośni o uwagę własnego dziecka. To może być patologia. Ale nie musi.

Kiedyś, w czasach kiedy ojciec dowiadywał się o płci dziecka w dwa tygodnie po jego narodzinach, świat dziecka był światem matki. To ona była wyrocznią, była totalna. Pan Ojciec pojawiał się i znikał, pogroził, sprał, dał kasę albo nie i tyle go było. Zresztą, dzieciom trudno było sobie drogę do ojcowskiego serca wychodzić, kiedy konkurencja była duża – czworo-sześcioro- ośmioro rodzeństwa.

Dziś, w pięknych czasach, kiedy związki partnerskie, lub partnerskopodobne są reklamowane na prawo i lewo, kiedy nie tylko mężczyzna ma prawo robić karierę, a kobietom skończył się monopol na aktywne rodzicielstwo, dochodzi do sytuacji gdy popyt przewyższa podaż. Zwłaszcza kiedy obecny wzór rodziny to rodziny dwa plus jeden. Jeśli obydwoje rodzice chcą aktywnie brać udział zarówno w wychowywaniu jak i podpatrywaniu swojej rosnącej latorośli bywa, że robi się przykro kiedy mamy albo taty nie było przy pierwszym kroku, uśmiechu, albo młody człowiek sam zaczyna wybierać, że z jednym rodzicem to woli za rękę, a z drugim chętniej się bawi. Live is brutal.

Ale dopóki zazdrość kończy się na ukłuciu w serce, jeśli nie wiąże się z chorą rywalizacją, potlaczem, kto da więcej, kto dziecko przekabaci na swoją stronę, CZYJE bardziej jest ukochane maleństwo, nie ma chyba w tym uczuciu nic złego. Ot po prostu ludzka słabość.

Miejska Mama, która przez długi czas była wszechświatem Młodego, niepodważalnym autorytetem i idealnym partnerem do zabaw, wraz z wzrostem syna, powoli oddaje pola Idealnemu Tacie. Idealny Tata, do czego sam się przyznaje bez bicia, dorasta do ojcostwa, a co ważniejsze – im Młody starszy, tym łatwiej jest nawiązać z nim kontakt. Generalnie Miejskiej Mamie z tym lepiej – kiedy panowie tarzają się razem po podłodze, lub udają na męskie wyprawy, ona ma wreszcie czas dla siebie. Tylko czasem boli, kiedy ukochany pierworodny wyrzuca do kosza wspólnie nabazgrane z mamą rysunki, zachwycając się jednocześnie tymi, które rysował dla niego tata.

Jak wyhodować zarazę

Przede wszystkim potrzebny jest mocny szczep. Przy dużej dozie szczęścia nawet nie trzeba będzie się o niego starać. Wystarczy jeden niefrasobliwy rodzic, który usłużnie przyniesie go nam do domu, w postaci charczącego i cieknącego dziecka. Należy dodać, że wśród hodowców panuje specyficzna etykieta. Im mocniejszy szczep posiada nasz gość, tym bardziej będzie usiłował umniejszyć swoje dokonania. Padną
więc zapewnienia w stylu: „on tylko tak kaszle,ale nie zaraża”, „to pewnie alergia”, „nie to na pewno nie ospa, pewnie się na coś uczulił”. Jeśli wymiana płynów i oddechów przebiegła pomyślnie, a własne dziecko nie ma odporności słonia możemy być z siebie dumni – najprawdopodobniej zaraza trafiła na podatny grunt.

Oczywiście, czasami szczep nie jest wystarczająco silny. Ot taka samosiejka w postaci niedoleczonej trzyletniej Oli wypuszczonej za wcześnie do przedszkola, bo mama już nie mogła siedzieć na L4, albo kilkuletni Michał z gilem do pasa zabrany do kina, bo coś z dzieckiem zrobić trzeba. Pogratulować rodzicom. Przy dobrych wiatrach mogą namnożyć kilkudziesięciu nowych nosicieli.

Jak już się zaraza w domu przyjmie, jak ją ekspert obejrzy, wymaca, nazwie i wpisze do odpowiedniej rubryczki w lekarskim komputerze czas na jej pielęgnację. Żeby za wybujała nie urosła, tylko kształtna taka, co to tydzień góra pożyje, żeby wspominać co było, należy karmić ją lekami.
Nie jest to proste. Zwłaszcza kiedy nosiciel – nasze własne potomstwo – twardo obstaje przy utrzymaniu jej w stanie dzikim, szeroko się krzewiącym. Młode plują, wystrzeliwują syropy nosem, jak wieloryby, tabletki chowają pod językiem, poduszką, a nawet w nosie, od zastrzyków uciekają z wyciem a przy inhalacjach wrzeszczą jak opętane. Cud jak w czasie hodowli sąsiedzi nam policji do domu nie wezwą. Przy opornym nosicielu do zaaplikowania odpowiednich medykamentów potrzebna jest nie
jedna a dwie, lub więcej, silne osoby, co byłyby w stanie obezwładnić „bezradne” kilkuletnie dzieciątko.

Chorobę należy wyleżeć, co by miała swój specyficzny zapaszek i wygląd wymamłanej pościeli. Ale nobla temu, kto w łóżku zatrzyma dwulatka, którego nawet niemal czterdziestostopniowa gorączka nie jest w stanie utrzymać w miejscu. Co bardziej zadziorne jednostki walą w okna wyjąc, że chcą na spacer. Na szczęście takie reakcje zwykle mijają z osiągnięciem przez dzieci zdolności do edukacji szkolnej.

Mija tydzień dwa, zaraza paraliżuje w najlepsze funkcjonowanie całego domu, bo jak wiadomo – chore dziecko w domu rozciąga dobę w nieskończoność, jednocześnie paraliżując wszystkie działania oprócz tych związanych z nim. Kiedy przepisane leki się skończą i objawy ustąpią a zamiast osowiałej, zabiedzonej istotki cierpiące dotąd potomstwo jest uosobieniem wulkanu energii przychodzi czas na właściwy etap pielęgnacji zarazy. Dobrze wykarmiony na dziecku osobnik zaszczepia się na
słaniającej się matce, która:

- leżeć nie może, bo ktoś domowy zamęt musi ogarnąć
- nawet jak ma możliwość pójść na L4 dla siebie, to nie pójdzie, bo ją wyrzucą
- trudno choruje się w domu, kiedy dzieci non stop przybiegają z wyciem, mamooooo, mammmo, a mąż zachowuje się, jakby wprowadził się wczoraj: kochanie, a gdzie trzymamy...

Hodowana w takich warunkach zaraza rozrasta się pięknie, ewoluuje, a jak dobrze pójdzie, to nawet do zapalenia płuc czy innych komplikacji dojść potrafi.