23 października 2009

Potop

Mało co tak przyprawia mamy o ból głowy jak zbliżające się święta Bożego Narodzenia, Dzień Dziecka, imieniny bądź urodziny własnych pociech. I nie chodzi tu o drenaż domowego budżetu, czy perspektywę czasochłonnych przygotowań. Prawdziwą bolączką jest potop prezentów, rodziny potlacz. Bo nie dość, że dzieci od nadmiaru plastiku i pluszu głupieją i boli je głowa, to sterty zabawek gdzieś trzeba upchnąć.
Wszystkie szanujące się ciotki, wujkowie, babki, prababki z pradziadkami włącznie oraz bezdzietni przyjaciele domu są święcie przekonani, że bez sterty różowego szajsu, co to dzwoni, gada, grzechocze, dziecko żyć nie może. A z pewnością nie mogą żyć rodzice tegoż dziecka, no bo co oni sobie pomyślą, kiedy człowiek nie wykupi połowy asortymentu sklepu z zabawkami, najlepiej zostawiając "przypadkiem" rachunek, co by było wiadomo, jak bardzo cenią młodego człowieka. To akurat zbędne, bo każdy rodzic, który choć raz przestąpił próg sklepu z misiami, karuzelkami, klockami, samochodzikami doskonale wie, ile co kosztuje. Jedyne o co pyta, to dlaczego tak drogo.
Dzieci, jak to dzieci, po wręczeniu prezentów starannie zapakowanych w papiery, torebki, kokardki, z dziką żywiołowością rozszarpują origamiczne cacka na drobne strzępy, porzucają w kąt opakowania i wyciągają oczekiwany łup. I tu zaczynają się kłopoty. Jeśli prezent jest jeden, dziecko jest zachwycone i wyraża oczekiwany przez darczyńcę zachwyt. Kika prezentów oznacza konkurs na najlepszą znajomość dziecka czy nadążanie za zabawkową modą, bo po zdawkowym rzucie okiem na ofiarowywane cacka świeżo upieczony właściciel i tak spędzi resztę uroczystości z zabawkowym faworytem. Kilkanaście prezentów to katastrofa, bo pierwszy ofiarowany podarunek szybko zastępują kolejne, a ostatni już męczy. W dodatku obserwująca rodzinne zawody matka nie wie, czy bardziej się martwić psuciem pociechy czy drastycznie zmniejszającą się ilością miejsca w mieszkaniu. Z problemem można radzić sobie na różne sposoby. Część mam przed zbliżającym się kataklizmem przeprowadza ostrą selekcję w pokoju dziecinnym, wyciągając z półek poupychane niechciane zabawki. Można też spróbować przekonać rodzinę, żeby ograniczyła swoje rozrzutne zapędy do słodyczy, bądź zrzuciła się na wspólny (najlepiej skonsultowany z rodzicami) prezent. Innym rozwiązaniem jest po prostu umówić się że z wyjątkiem wyjątkowych sytuacji imprezy imieninowo-urodzinowe służą pobyciu z dziećmi, wspólnym zabawom, nie wymagającym prezentów.
Miejska Mama z Siostrą do dziś nie mogą się pozbierać po pierwszych wspólnie obchodzonych imieninach chłopaków. Ponieważ Młody, Viko i Molik świętują w przeciągu jednego miesiąca, żeby nie zabierać rodzinie cennego czasu i nie marnować pary na trzykrotne porządki, wypieki i obdzwanianie najbliższych, postanowiły trzy święta zebrać w jedno. Skończyło się katastrofą. Goście rzucili się na chłopców. Dzieci były rozrywane, podstępnie przywoływane, żeby wetknąć im prezenty. Ciotka wyprzedzała babkę, babka odciągała ciotkę, wujek pokrzykiwał, co by na niego poczekać. W ciągu pięciu minut podłogę pokryło kłębowisko wstążek i papierowych strzępów oraz nowych zabawek, po których biegali solenizanci wzywani do kolejnego prezentu. Rodzina krzywo patrzyła na siebie, bacznie sprawdzając kto co da, i czy zostało to we właściwy sposób zauważone. Matki nie nadążały za zabieraniem porzuconych samochodzików, pianinek, książeczek. Efekt? Młody się rozpłakał i uspokoiła go dopiero zabawa ulubioną drewnianą łyżką i miską kasztanów, co jego starsi bracia chętnie podchwycili . Otrzymane zabawki zostały wieczorem poupychane po półkach i jak na razie tyle widziały swoich nowych właścicieli.

20 października 2009

Rodzinna matematyka

Dzielenie zamiast mnożenia, dodawanie w miejsce odejmowania, pierwiastki zamiast procentów - tak wygląda pierwszy rok rodzicielstwa. Miejska Mama w ósmym miesiącu życia Młodego boleśnie uczyła się matematycznej magii.
Zanim brzuch zacznie rosnąć jest ich dwoje: mężczyzna i kobieta, czyli potencjalny ojciec i potencjalna matka. Pomnożyć przez siebie - dochodzi trzecie. Dziecko rośnie, rozpycha się i wychodzi - razem z tabunem rodziny, która dzielnie czuwa przy położnicy przez pierwsze tygodnie. Dodawanie. Później młody człowiek się hartuje razem ze swoimi rodzicami. Rodzina wraca do swoich obowiązków, a mąż do pracy. Dzielenie boleśnie odczuwają kobiety, które wracają do pracy i swoje życie przed ciążowe muszą łączyć z macierzyństwem. Dzielenie obowiązków i rozdzielenie z córką czy synem. Za dzieckiem się tęskni. Za mężem również, szczególnie jak matka decyduje się na 24 godzinny etat niańki. Przecież ktoś tę rodzinę musi utrzymać. Rodzice rozdzieleni, rodzina pomniejszona. Idealny Tata który swego syna poza światem i żoną swoją nie widział, teraz przestał widywać ich przede wszystkim. Praca, studia, prace domowe i zlecone.Idealny Tata mnoży się na wszelkie sposoby, żeby dodać tam, gdzie nie starcza z powodu różnic wynikających z braku dwóch pensji. Minusy tego są liczne: zmęczenie, stres, głód rodziny Plusy: niezapomniane chwile razem i uśmiech Młodego w piżamce, kiedy wita w drzwiach swojego tatę. Cyferki migają, skaczą raz tu raz tam. Miejska Mama wierzy, że ten czas trzeba wziąć w nawias i poczekać, jak za parę lat zacznie procentować.

15 października 2009

Zaraza matczyna

Chorych matek nie ma. A jak są to na wymarciu. Tak, tak, słaniają się bidule, blado-przeźroczyste i widać z daleka że im do piachu spieszno. Bo w innym razie matka chora jest tylko z nazwy, gdyż rzeczywistość nijak nie daje jej pochorować w spokoju. Ponieważ matka nie dosypia, spieszy się, wentyluje wypacając siły popychając wózek, podatna jest na wszelką zarazę. A że zarazy chodzą stadnie, co najboleśniej odczuwają rodzice przedszkolaków, więc jak tylko któreś z drogich dzieci zostanie trafione dzień lub dwa później pociąga za sobą matkę. Problem w tym, że o ile dzieci zwykle w chwili zachorowania zostają otoczone troskliwą matczyną opieką, to matką zająć się nie ma kto. Więc łazi schorowana pokaszlując i pociągając znacząco, obolała, zmęczona, a przez to niecierpliwa. Tymczasem dzieci w chorobie ze wszystkich sił starają się wyjść same z siebie. Im też jest źle, je tez boli, drapie, kapie a lekarstwem na to może być tylko mama. I połóż się tu matko Polko choć na chwilę, odsapnij.
Jeszcze gorzej jak do zadżumionych dołączy mąż. Wiadomo, człowiek poważny, zapracowany, co to przez osiem godzin pod klimatyzacją siedzi, potem elegancki płaszczyk, samochód z ogrzewaniem i trafiony zarazą. A mąż to cierpi okrutnie. On najbardziej. W bólach i konwulsjach miota się z katarem, a nie daj Boże doświadcza nieopisanych cierpień bo mu uszy i zatoki zawieje. Dramat. Więc chodzi matka i żona, uspokaja, przykrywa, nawadnia, nasącza. Na zakupy się wyczołga, bo ktoś musi, do lekarza rodzinne zdechlaki zabierze, do apteki skoczy. Efekt jest taki, że po tygodniu cała rodzina odzyskuje siły, z wyjątkiem mamy, która kurować się będzie od jesieni aż do wiosny.

Tematy tabu

Mamine światy bywają różne: heroiczne, uduchowione, banalne, rozpaczliwe - zależy komu co w duszy gra i jakie się trafiło dziecko na loterii życia. Jak wiele by ich nie dzieliło, jedno z pewnością łączy - ciche mamine grzeszki, niechciejstwa, przymykanie oczu, gdzie ich przymykać nie wolno, bo za nimi rozpasanie i degrengolada. I nie chodzi bynajmniej o przestępstwa wobec dzieci, ale ciosy samobójcze, które na dłuższą metę mogą mamom niezłych kłopotów narobić.
Oto wstępna listwa maminych przewinień:

1. Ekonomiczne podjadanie
Nic nie boli tak matki jak marnowanie czasu, pieniędzy, a przede wszystkim jedzenia. Więc skrupulatna mama dojada pól miseczki niedojedzonej przez grymaśnika kaszki, ćwiartkę obślinionego banana, chrupek co upadł też nie może się zmarnować, a lekko chłodny obiadek nie wygląda tak źle. No bo się zmarnuje. I w ten oto troskliwy sposób matka, dziewczęca macierz, co dopiero z trudem pozbyła się po ciążowego bebecha, rośnie, może nie w oczach,ale w biodrach z pewnością. Przyrost wagi matczynej może zawstydzić niejednego oseska. Dowody można znaleźć w niejednej piaskownicy.Uwaga,zdarza się opcja ojcowska.

2. Więzień z wyboru
Nic tak nie zamyka matki na świat, jak ona sama. Nie ma mowy, żeby wyjść z domu, przecież maluszek się przeziębi, zakazi, złapie złe spojrzenie albo co. Jutro wyjdzie, za tydzień, najpóźniej w przyszłym roku. Zresztą była u mamusi i na spacerze. Ba, nawet sklep odwiedziła. Dziecko rośnie i maminy lęk również. Cegły w cudowny sposób obrastają mieszkanie, drzwi coraz trudniej otworzyć, a koleżanki do domu nie wpuści, bo przecież za brudno, a przy dziecku posprzątać nie może, bo jak. Szczęście jak sytuacja ekonomiczna taką mamę z domu wygna, ale jak nie...jak królewna z wieży, zestarzeje się i zupełnie zdziczeje czekając lepszych czasów.

3. Menel couture
Fakt - styl zmienia się z przyjściem na świat dziecka. Nie da się ukryć, że w tiulowej bluzeczce, dopasowanej spódnicy i szpilkach nieco trudno tarzać się z potomstwem na ziemi, czy wyciągać je na spacerze z kałuży. Nic więc dziwnego, że szafa mamina ulega lekkiej metamorfozie. Ale i w tej sferze życia mama może przedobrzyć. No bo po co się ubierać, prasować, czesać, malować? No dla kogo? Męża dniami nie widać, a w domu latająca kaszka, soczek opadowy, lewitujący banan. Wszędzie - od kanapy po zasłony, o kuchni nie wspominając. Wiec się mama meneli. Zamiast się dopieścić, popatrzeć na fajną kobietę z lustra, pokazać się światu i potomstwu, co mama potrafi, menelmama się chowa w wytartych, workowatych ciuchach.

4. Stracone lata
Czas przy dziecku ponoć szybko płynie. Miejska Mama nie potwierdza, nie zaprzecza, bo za świeża jeszcze. Zresztą wszystko zależy od punktu odniesienia. A tenże strasznie się odkształca przez pryzmat macierzyństwa. Nagle wszytko urasta do rangi problemu. No po prostu się nie da! Nie ma mowy, co by udało się zrobić coś dla siebie, zacząć, czy chociaż poszukać czegoś nowego. Jakiś kursik, korepetycje, nowa pasja. Gdzie? Jak? Przy dzieciach? A zresztą, najstarszemu nie da się, no bo nie możliwe, znaleźć właściwego przedszkola. I co to będzie. Jak on za młodu z językami obcymi nie zacznie, no to matury nie zda jak nic. I znów wakacje nieudane ale co zrobić, no po prostu się nie da, wiadomo dzieci. Zostaje wypad na działkę, lub co najwyżej morze w sierpniu czy w lipcu wśród ryczących drewnianych bud. No bo jak? Samolotem? Do znajomych? Za granicę? Pod namiot? I frustruje się matka, biczuje sama, krzyżuje codziennie. A lata z dzieckiem lecą, a z nimi stracone szansy i poszarpane nerwy.


Tyle, z tego co Miejskiej Mamie zdarza się zobaczyć u siebie i wokół siebie. Jakieś inne propozycje?

12 października 2009

Urban rider

Nic dziwnego, że matki dziczeją zamknięte w czterech ścianach swojego mieszkania, piaskownicy i pobliskiego sklepu, skoro przejście z dzieckiem, a wiec i z wózkiem, przez miasto, a zwłaszcza przez stolicę, przypomina rajd po bezdrożach. I nic tu nie zmieni najnowszy model z dostępnych na rynku dziecięcych pojazdów. Matki wałęsające się po Warszawie mają do wyboru: czarną rozpacz albo dziką wściekłość.
Miejska Mama wraz z Siostrą i dziećmi postanowiły wybrać się o centrum stolicy, gdzie nie dość że można załatwić wiele spraw, to i galerię odwiedzić, kawę kulturalnie wypić. Zniechęcone potencjalnymi korkami, szarpaniną wkładanych i wyjmowanych dzieci z fotelików, rozkładania i składania wózków oraz wizją rozpakowywania się w sytuacji, kiedy parkujący obok samochód nie pozwala otworzyć drzwi (o ile oczywiście znajdzie się miejsce do parkowania) zdecydowały się pojechać środkami komunikacji miejskiej. Dokładnie - metrem.
Początek był niezły. Szerokim wjazdem na jednej z około centralnych stacji wtoczyły się na peron, zajęły strategiczne miejsce żeby wepchnąć wózki we właściwy wagon i z torbami wypakowanymi przegryzkami, butelkami i zabawkami mającymi skupić uwagę szybkonudzących się dzieci rozpoczęły podroż do Centrum. Cel został osiągnięty pół godziny później, i jak się okazało, dwie stacje za długo, bo Młody z Vikiem szukali już w wagonie czegoś co można by zdemolować.
Stacja centrum - serce stolicy, miejsce przecięcia się głównych arterii miasta. Tłumy wypluwane i wciągane w czeluście metra. Zwózkowane matki mają kilka możliwości: jedną jest emocjonująca jazda zasikaną windą, wykonując akrobacje żeby cały czas wciskać przycisk uruchamiający dźwig (inaczej winda z zaszokowaną zawartością staje). Problemów jest kilka. Pierwszy - znaleźć tą windę, co wcale nie jest takie proste. Innym rozwiązaniem jest wtoczenie się przez wertepiasty wjazd na poziom ulicy. Pytanie, co potem. Miejska Mama z Siostrą zapragnęły znów zejść pod ziemię przy centralnym dworcu kolejowym. Błąd. Dostać się do środka można albo sturliwując wózek ze schodów albo poczekać na ochroniarza obsługującego jednowózkową windę. Te mamy, które zamiast sceny z filmu Pancernik Potiomkin wybiorą półręczną ściągarko-wyciągarkę, czeka ekscytująca dziesięciominutowa podróż z szybkością 0,07 metra na sekundę. Miejska Mama dała się skusić, bo ma ciężki wózek. Siostra w tym czasie kilkakrotnie zdążyłaby wnieść i znieść swój, nie czekając w dodatku w kolejce zniecierpliwionych mam, które również nie mogły się doczekać zejścia do podziemi.
Przydworcowe korytarze również nie uwzględniają matek - kolejne stopnie przyprawiają dzieci o ból głowy a mamy o przepukliny. Bezskuteczne szukanie sposobu wydostania się na zewnątrz kończy się wnoszeniem wózków przez przychylnych przechodniów. Ale i na powierzchni nie jest najlepiej. Wysokie krawężniki i remont elewacji odcinający część chodnika (możliwe obejście przez przejście podziemne ale windy brak) spychają Miejską Mamę i Siostrę na ulicę. Tego już za dużo. Wściekłe matki wracają do domu, tym razem, dla odmiany autobusem.
I znów miejskie służby nie zdają egzaminu. Kierowcy niskopodłogowych autobusów nie opuszczają ich żeby ułatwić wtoczenie dzieci. Co więcej, parkują w takiej odległości od krawężnika, że nijak nie ma jak wejść na czterech kołach. W dodatku miejsce dla wózków jest zajęte przez rowery, pozostawione samopas przez siedzących na siedzeniach właścicieli. Przy każdym zakręcie rowery razem z przytłoczonymi do nich koszami złowrogo kiwają się na boki.
Miejskim mamom pozostaje więc albo zamknąć się w domu, albo przygotować na rajd jakiego nie powstydził się żaden ze zdobywców bezdroży Azji czy Afryki. Jest jeszcze jedno rozwiązanie: skrzyknąć całą społeczność wózkową i niczym rowerowa Masa Krytyczna zalać stolicę: niewygodne stacje metra, koszmarne windy, himalaistyczne krawężniki i niefunkcjonalne autobusy.

02 października 2009

Skarby nasze kochane

Czy macierzyństwo ma wartość? A owszem! I nie chodzi tu bynajmniej o wartość emocjonalną czy sentymentalną tylko o boleśnie realne pieniądze. Macierzyństwo to forsa. Bardzo duża forsa. Wystarczy naprędce policzyć: zaczynając od testu ciążowego, przez liczne badania wykonywane przez dziewięć miesięcy (mit o bezpłatnej służbie zdrowia w tym kraju pada, kiedy nie da się w terminie wykonać badań za darmo, czyli w placówkach publicznych), aż po ciążowe ciuchy dostępne w astronomicznych cenach, witaminy, zdrowe odżywianie, a na końcu poród, nie daj boże rodzinny czy ze znieczuleniem - i już się uzbierało na używany samochód. Może nie najmłodszy, ale na chodzie.
Ale to wszystko mało, kiedy na świat wreszcie przychodzi upragniony młody człowiek, a z nim nowe potrzeby. Jak się ma szczęście, to z każdej strony zasypują człowieka stosy rzeczy, od ubranek przez akcesoria aż po wymarzone wózki. Kiedy fortuna nie dopisuje a w dodatku los poskąpił dużego grona znajomych czy rodziny pozostaje zakup wyprawki. W wersji minimum będzie koło tysiąca złotych.
Dziecko rośnie, je, pije, wydala, rozwija się - licznik się kręci, bo na niczym się tak nie zarabia jak na dziecięcych potrzebach. Najlepsze jedzenie, ultranowoczesne nawilżacze, bujawki, antybakteryjne osprzęty, ekoubranka, uwznioślająca muzyka i obrazki pobudzające IQ najmłodszych (bez tego jak nic obleją maturę). Nie daj Boże potomek z jakimś defektem się urodzi, to zaczyna się latanie po specjalistach, Pan Doktor stówka, Pani Doktor sto dwadzieścia, bo do pensji w służbie zdrowia dorobić trzeba. I mąż też dorobić musi, żeby na wszystko starczyło. Tym bardziej, że w części przypadków pieniędzy ubywa znacznie więcej, bo matka z półrocznym stażem decyduje się na urlop wychowawczy. Bezpłatny oczywiście.
Pieniądze płyną szerokim strumieniem. I nie tylko na potrzeby nowo narodzonego potomka. Kasę można też zbić na jego matce. Siedzi z dzieckiem, kaszki podaje, obiadki gotuje, zabawia, usypia i z wyrzutów sumienia (przecież nie zarabia) dom posprząta, przemebluje, przetwory przygotuje. Zmęczona monotonią matczynego świata szuka biedaczka, sposobów co by się odkręcić, niechby nawet z pociechą przy spódnicy. Znajdzie, a owszem, bo asortyment z roku na rok coraz większy, tyle że i ceny wygórowane.
Takie na przykład kluby dla mam, gdzie zmęczona rodzicielka musi płacić za możliwość posiedzenia z innymi podobnymi niej na podłodze, w sali użyczonej przez odpowiedni lokalny urząd. Ile? Co łaska, czyli gdzieniegdzie nawet dziesięć złotych. Za wspólne żale i poszukiwanie pomocy w rozlicznych fundacjach i stowarzyszeniach, za szkolenia, które pomogą jej się odkręcić, zrozumieć i odnaleźć się w nowej roli - kilkanaście a nawet kilkadziesiąt złotych za godzinę. Matkobiznesy prześcigają się w ofercie: tu joga dla mam, tam spotkania z wybitną nianią lub równie wybitnym terapeutą, warsztaty opowiadania bajek, rysowania, gotowania pod nieletnie podniebienia. Brać wybierać. I oczywiście - płacić. Problem w tym, że z takiej oferty mogą skorzystać tylko niektóre mamy, bo tych kilkadziesiąt złotych miesięcznie przelicza się na pieluchy, buty czy inne niezbędności.
I na sam koniec: niestety kluby i fundacje najczęściej zamiast matki odkręcać od codzienności tylko ją dokręcają - wciskając do matczynych głów jak mogą stać się jeszcze lepszymi niewolnicami własnych dzieci.