26 lutego 2010

Ambicja matce szkodzi

Więcej nie zawsze znaczy lepiej. Zwłaszcza w macierzyństwie. I nie chodzi bynajmniej o liczbę dzieci. Im mama ma większe plany co do swojego dziecka i względem siebie, im bardziej chce być MAMĄ i im intensywniej żyła przed pojawieniem się potomka na świecie tym większe są szanse na problemy. To trochę tak jak z samochodem – zderzenie ze ścianą przy dwudziestu na godzinę nie jest przyjemne, przy setce kończy się tragicznie.
Miejska Mama sama miała ten problem: żyła za szybko, zbyt intensywnie i dokładnie wiedziała, co będzie, jak na świecie pojawi się Młody. Nie było. Ale bolało. A potem obserwowała kolejne mamy, których ideały i marzenia upadały jedno, po drugim, i które wszystko by oddały, żeby wrócić do dawnego życia. Gotowe były zapłacić każdą cenę za najlepszą nianię, żłobek, zabawki, byle uciszyć wyrzuty sumienia i wrócić na stare tory.
Inaczej w przypadku kobiet, które od życia nie oczekiwały za wiele, nie cierpiały na niedosyt wrażeń, nie widziały siebie na pierwszych stronach gazet, choćby miały być to gazetki ścienne. Dla tych mam macierzyństwo też nie było nieustanną sielanką. Bywały dni lepsze i gorsze, ale jakoś powoli wszystko się toczyło, może nie za szybko, ale po kolei. Miejska Mama wiele by dała by potrafić tak żyć, ale jakoś niezbyt jej to wychodzi.

24 lutego 2010

Język kultury

Od kilku miesięcy trwa dyskusja o zasadności używania Photoshopa w mediach. Że tej a tej pani przycięli gdzie nie bądź, a nieco wyżej dodali, wymazali, podciągnęli, że kolor nie ten co rzeczywisty. Coraz więcej też nawołuje do pokazywania natury, bez względu na rozmiar i wiek, żeby zatrzymać powódź dziewcząt i chłopców, których celem jest pięknie wyglądać w dniu swej przedwczesnej śmierci. Mówi się, żeby rozmawiać o nieobecnym do tej pory życiu w wieku średnim, o ułomnościach, słabościach, naturalnościach, których na czerwonych dywanach i okładkach poczytnych pism nie widać.
Problem tkwi w naszej kulturze, a kulturę tą sami wpajamy swoim dzieciom. Dopiero obserwacja własnego i cudzego potomstwa pozwala doświadczyć czym jest kultura i jakie umiejętności posiada kulturalny człowiek. Czarno na białym pozwala zaobserwować skąd biorą się zakłamania kulturowe, kanony estetyczne, wyznawane wartości. Młode rodzą się w naturze "saute" bez obudowy związanej z pochodzeniem, narodowością, religią, środowiskiem życia. I takie nagusieńkie patrzą na świat, aż mamy, ciocie, babcie, kuzynki, sąsiadki, spikerki i ich męskie odpowiedniki nie zaczną wtłaczać w ich małe główki zasad życia z ludźmi między innymi eleganckich przemilczeń czy dyskretnych kłamstw, żeby nie musieć dostrzegać brutalnych praw dotyczących chociażby ich samych i ich najbliższych.
Przykłady? Proszę bardzo:
Molik ma już prawie cztery lata, więc nie jedno wie, potrafi ocenić co trzeba i jak trzeba, choć nie zawsze zgodnie z wymogami kultury to sprzedaje. Kiedy zobaczył bruzdę na czole niespełna trzydziestoletniego wujka zgodnie dziecięcą z logiką wydedukował że zmarszczki to wiek podeszły i nazwał wujka starym. Konsternacja. Mało tego: - Masz strasznie dużą pupę – stwierdził przyglądając się pochylającej się przed nim babci. Babcia spiekła buraka i zaczęła tłumaczyć wnukowi, że takich rzeczy kobietom się nie mówi, bo może zrobić się im przykro. Nauczała, że mówi się im rzeczy przyjemne, miłe, takie, jakie chciałyby usłyszeć. Molik słuchał i patrzył i nijak mu się jedno z drugim nie zgadzało, ale jak każą, to proszę bardzo. Kiedy tylko babcię następnym razem zobaczył, od razu powiedział jej że jest piękna i młoda.
Ciocia, kobieta postawna, wysoka i w dodatku zgodnie z modą okrywająca się ostatnio tunikami, długo musiała siostrzeńcowi tłumaczyć, że nie jest w ciąży. Ale co to za ciocia, skoro ma wujka a dziecka nie ma? Tego łepek Molika już nie był w stanie objąć. Mama ma i druga ciocia ma i koleżanka mamy tez ma, to co z tą ciocia?
Dzieci według niektórych są okrutne, nieokrzesane. Bo nie chcą podejść do starszej krewnej „bo brzydko pachnie”, bo swoim dziecięcym językiem podstarzałe, otyłe ciotki rozłożone na kanapie nazywają „ropuchami” (cóż, podobieństwo uderzające), bo wytykają (dosłownie) pradziadkowi brak zębów (wiadomo, że zębów nie mają tylko najmłodsi, więc co z tym pradziadkiem), a wujkowi brak włosów. Tyle, że one nie robią tego złośliwie, żeby kogoś skrzywdzić. Dzieci po prostu nazywają świat takim jak go widzą, nie wiedząc, że nie każdemu się to może podobać.

22 lutego 2010

Pomór

Czy to wpływ ogromu psich fekaliów powoli wyłaniających się spod topniejących śniegów, czy niestabilnej pogody serwującej na zmianę mrozy, gwałtowne ocieplenia, deszcze i znów mrozy, nie ważne. Fakt, że matki padają ostatnio jak muchy. Ich potomstwo, używane jako nośnik broni biologicznej, skutecznie dziesiątkuje miejskie rodzicielki. A to na trafia je zapalenie zatok, bezgłos związany z chorą krtanią, oskrzelami, wykręcająca trzewia grypa żołądkowa - do wyboru, do koloru co która chce. I siedzą te biedne matki po domach, schorowane, z chorującym potomstwem, odcięte od możliwości spotkania się, odreagowania, przewietrzenia. Za oknem słońce powoli przywraca widok ziemi - brudny i szary, ale twardy i suchy, a one siedzą, narzekają i tracą resztki energii. A nieliczne, którym się uda wyjść toną w odmętach rozpuszczających się gór śniegu, które z braku działających studzienek zamieniają się w oceany. Bez pontonu ani rusz, bo grozi podtopieniem. Zresztą nieszczęście przyjść może i z góry, a dokładniej z dachu, z którego systematycznie odpadają metry sopli i zwały śniegu nagromadzonych na dachach.
Tylko te co bardziej przewidujące matki zawczasu spakowały dzieciarnię i dobytek i wyruszyły za słońcem na Karaiby, do Egiptu, czy chociaż na pobliski stok, byle dalej od miejskiej, rozmokłej zmarzliny. Wrócą, jak przylecą bociany. Na ciepło.

19 lutego 2010

Nadmiar szczęścia

Drodzy Czytelnicy, kiedy zdarzyło się Wam po raz ostatni marzyć o końcu dnia, uginając się pod mega zmęczeniem?
Miejskiej Mamie całkiem niedawno, a dokładniej od czasu kiedy Idealny Tata nagle objawił się w domu pozaweekendowo. Cóż globalny kryzys różne ma oblicza, jednym z nich jest większa obecność części rodziców w domu. Idealny Tata został skazany na czasowe wakacje, które, o zgrozo postanowił wielkopańskim gestem spędzić w domu. Pretekstem miała być między innymi tęsknota za pierworodnym i chęć wsparcia utrudzonej żony. Miejska Mama głupia nie jest i już nie jedno widziała i słyszała, poza tym męża zna jak mało kto, więc kiedy tylko dowiedziała się o zbliżającej się pladze urodzaju gorączkowo zaczęła szukać wyjścia ewakuacyjnego. Może niech kochany mąż do rodziny pojedzie? Zrelaksuje się chłopak, dopiero co narzekał, że na odludka wychodzi. Że za daleko? To może z przyjaciółmi się spotka, hmmmm? Tak nieco częściej niż raz w roku? Jeśli nie na przymusowych wakacjach, to kiedy? Przyjaciół tez nie chciał, bo twierdził, że nie ma, bo synek i żona ukochana i tak w domku by posiedział.
Idealny Tata chodził wiec i wzdychał, co on z tym swoim wolnym czasem zrobi, kiedy jednocześnie miejskomaminy kalendarz ledwo się domykał. No po prostu szlak człowieka trafić może. W dodatku, i tu nieszczęście, Idealny Tata skutecznie odciął drogę ucieczki swej małżonki, która już niemal w desperacji kupowała bilety na jakąś ciepłą, milutką plażę, gotowa odwołać wszystkich lekarzy, wizyty i elementy edukacyjne swego dziecka, byle oddalić się od rozkosznego Taty. Nic z tego, bo jak stwierdził szanowny małżonek, Młody ciężko zniesie rozłąkę z matka, a o wyjeździe bez ojca mowy nie ma.
W tych okolicznościach Miejska Mama z dziecięciem swym obudziła się rankiem w godzinie "zero", ze świadomością że koniec jej bliski. I nie myliła się, o nie! Idealny Tata pełen dobrych chęci, tęsknoty i potrzeby wykazania się, skutecznie zorganizował jej cały dzień. Jeszcze ani razu od czasów matczynej kariery Miejska Mama nie była tak zmęczona. Dzień zdawała się galopować. Codzienne obowiązki i schematy układające się zwykle w intensywny aczkolwiek przyjemny dzień kłębiły się i wypadały z torów. Zbyt późne śniadanie zirytowało Młodego. Upór ojca, który postanowił za wszelka cenę pokazać że tata tez może być mamą, zupełnie nagle, i sam położy syna spać w południe, skończył się dziką histerią Młodego i dramatycznie skróconą drzemką. A stąd już krótka droga do rzucania obiadem, marudzenia i płaczu. Idealny Tata, czując co się świeci, pośpiesznie ulotnił się z domu, pod pretekstem wyręczenia Miejskiej Mamy w zakupach. Zrobił, według listy...plus drugie tyle, bo przecież się przyda. Lodówkę na siłę trzeba było dopychać, a miesięczny budżet przekalkulowywać po trzygodzinnej wyprawie pana domu do supermarketu.
Zmieszany niepowodzeniami i pełen dobrych chęci Tata zaczął się wreszcie zajmować dzieckiem tuż przed snem, co skończyło się rozkręceniem Młodego do granic histerii. Rozdygotane dziecko wylądowało wreszcie w kąpieli, a w zasadzie w morskiej otchłani, którą jego ojciec urządził w łazience. Po czym wyszedł. Nieszczęście było tuż tuż, obyło się bez metody usta-usta, choć podtopiony syn długo dochodził do siebie w ramionach matki, która wyciągnęła topielca.
Jutro kolejny dzień, potem kolejny tydzień. I miejmy nadzieję, że na tym się skończy. Bo ani budżet rodzinny, ani nerwy mamine długo nie wytrzymają, i z pewnością przyda im się później długi odpoczynek w tropikach.

12 lutego 2010

Dzień za dniem

365 dni macierzyństwa za Miejską Mamą. Rok rozczarowań, wyzwań, intensywnej nauki i pośpiesznej weryfikacji dotychczasowych poglądów i planów. Dwanaście miesięcy dojrzewania do miłości, zakochania, kochania, radości, nadziei, dumy, niespodzianek. Dystansu do własnego ciała, do zmęczenia, do siebie samej. Podważenie podstawowych pojęć: ja, my, oni, teraz, zaraz, kiedyś. Bo nagle, po miesiącach pozornych przygotowań stała się realną matką z całym bagażem do tego.
I te ciągłe truizmy, od których trudno uciec. Bo nie da się ukryć – małe dziecko, mały kłopot. Duże dziecko, duży kłopot, a wszystko proporcjonalnie do wzrostu i umiejętności. I kiedy Miejska Mama zdobywała kolejny szczyt, wygrywała bitwę, zaprowadzała porządek we własnym otoczeniu zawsze przychodziła rewolucja, wróg zaskakiwał nową bronią, a z za chmur wychylały się kolejne masywy górskie.
Jak przetrwać? Pokorą, zorganizowaniem i umiejętnością bycia mimo wszystko z ludźmi. Bo, choć wydaje się to na początku nieprawdopodobne, ten sam cud wyczekiwanego poczęcia, pierwszej ciąży, przeżycia porodu i tulenia własnego dziecka przeżywają setki, tysiące, miliony kobiet jednocześnie. I też mają lepsze i gorsze dni, dzieci co nie śpią, mają kolki, więzią matki w domach, odsuwają od męża, pracy, znajomych. I one rozumieją i radzą sobie lepiej lub gorzej. Więc czemu z nimi nie porozmawiać, nie skorzystać z ich doświadczeń?
Kolejne lata przed Miejską Mamą, dumną i szczęśliwą matką, która czasami ma wszystkiego na prawdę dość. Ale chwilę później Młody szczerzy zęby cztery, chwiejnie staje dwunożnie, przytula się – i czego chcieć więcej?

09 lutego 2010

Matka Wszechwiedząca

Z pewnym...rozbawieniem, graniczącym niestety czasami z irytacją, Miejska Mama z Siostrą i zastępem Matek Przyjaznych obserwują Heroiczne Kobiety, które są matkami in spe. Brzucha toto nawet nie ma, a czasami nawet prac prototypujących nie rozpoczęło a już WIE jak najlepiej wychować dziecię swoje i okoliczne.
Miejska Mama pozwala sobie na nieco złośliwości, gdyż sama matką in spe jeszcze kilkaset dni temu była i wie, z czym to się je. Z łezką w oku wspomina prehistoryczne czasy kiedy z oburzeniem patrzyła na drugie dziecię swej Siostry zachowujące się podczas posiłku jak przysłowiowe prosie przy żłobie. Dziecię owe, dziś młodzieniec lat nieomal dwa, jadło - nie to złe słowo - żarło całym swoim jestestwem, od paluszków u rąk zacząwszy przez przedramię, ramię, brzuch nogi i inne elementy anatomiczne, na ryżawej czuprynie kończąc. Po posiłku należało strzepać okruszki, odłożyć naczynia, zmyć mopem sufit, ściany i założyć nowe zasłony. Ale jadł. A Miejska Mama młoda i głupia głową kręciła myśląc o potomstwie kulturalnie używającym między innymi noża, widelca odpowiednio do mięsa i ryb oczywiście. Dziś sama ma mopa i rozważa wykafelkowanie całej kuchni przy okazji pojawienia się latorośli numer dwa. I oczywiście doprowadzeniu szlaucha z myjką wysokociśnieniową.
Ale wracając do rodzicielek in spe. Kobiety takie występują w kilku odmianach od rozczulająco idealistycznej typu: "bo tak w poradniku napisali, więc wiem" po przypadek skrajnie niebezpieczny, zwłaszcza dla przyszłego potomstwa: "będzie tak, bo tak ma być i już". I nie ważne czy dziecię lubi śnieg i mróz czy też przez zimę z domu nie zamierza wychodzić wyjścia nie ma - będzie od urodzenia maratony na biegówkach w styczniu uprawiało, a jak mu przeszkadza niech gogle założy. Matka in spe nie dosyć że biegać lubi to gogle również wiec nie widzi problemu żeby krew z jej krwi nie miała robić tak samo.
Matka tego typu doskonale wie, czego jej dziecku potrzeba. I nie ważne czy genetyczne aberracje ześlą na główkę pierworodnego czy pierworodnej zdolności humanistyczne, czy, nie daj Boże, artystyczne, smarkacz będzie wygrywać olimpiadę za olimpiadą w dziedzinie matematyki, fizyki i informatyki, bo mamusia przecież mogła, więc on /ona też.
Boi się wody? Przejdzie mu jak popływa kilka lat z rzędu na jachcie patrząc przy okazji jak jakiś kretyn, co nie chciał się nauczyć pływać, tonie. Popatrzy to się zahartuje. Nie chce tańczyć? No nie podobna! Mamusia na kursy zaprowadzi, nawet partnera znajdzie i sama na Taniec z Gwiazdami odprowadzi, bo to modne ostatnio. A jeśli latorośl pechowo będzie mańkutem? To rączkę obciąć, albo zamknąć w domu na wieki, bo to wstyd i hańba, bo wiadomo co z takich wyrasta. To nie z jej rodziny, pewno po teściach.
I nawet zabawne byłoby obserwowanie poczynań i słuchanie wynurzeń matek in spe, pod warunkiem, ze nie spotyka się ich za często i trzyma się z dala od własnych dzieci, gdyby nie żal i obawa o tych biednych chłopców i biedne dziewczynki, którym najbliższa na świecie osoba sadystycznie łamie dzień w dzień kręgosłup.
PS. Żeby było sprawiedliwie: w niebezpiecznej odmianie in spe występują także tatusiowie. Ci niestety nie są zwykle wcale zabawni.

Leń matczyny

Nie da się ukryć - matka też leń, a przy najmniej ma prawo do tego, żeby być leniem od czasu do czasu. Problem w tym, że nie istnieje żaden kanon określający która matka leniwą jest a która nie i w jakim stopniu. No dobrze, teoretycznie można to stwierdzić patrząc na dzieci, ale i to nie zawsze, bo te niedbale ubrane, niedopakowane na wyjazd, nie wyspacerowane w porę, mogą być właśnie potomstwem wielce zapracowanych matek, które właśnie na te aspekty macierzyństwa czasu nie mają.
Bo czy leniwą jest mama, która zamiast sprzątać chałupę, prasować, poprać, obiad na czas podać bierze przychówek i rozwozi go po całym mieście według grafika zajęć dodatkowo urozmaicających życie? Czy też leniwą jest matka, która potocznie kurzodomowi, zajmując się dziećmi w przerwie między obowiązkami domowymi? Czy też mama, która ma nianię i gosposię, a czas nie spędzony z ukochanym przychówkiem poświęca rozwojowi własnemu czy to kursom czy byciu piękną na co dzień? Odpowiedzi wiele, zależnie od punktów widzenia, i siedzenia przede wszystkim.
Niemniej każda matka wie kiedy leniem zaczyna śmierdzieć i jak to się zwykle przejawia: czy byciem anteną odbiorczą jednego z licznych seriali, czy niemożnością zebrania się do parku, czy notorycznym nieubieraniem się. Po prostu przychodzi taki dzień, tydzień, miesiąc, kiedy matka pełnoetatowa już po prostu nie może, i niczego tak nie potrzebuje jak Dnia Lenia, a w najgorszym razie, brzydko spolszczając, "dejofa" (z ang. day-off). Dzieci od tego zwykle nie umierają, a skołatane nerwy ukoić można.
Choć nie zawsze. Istnieją przypadki skrajne, jak taka Miejska Mama, którą kochany Szwagier nazywa pieszczotliwie i złośliwie za razem "Najbardziej matkowa matka ze wszystkich matek w matkolandii", która czego by nie robiła będzie to coś najbardziej cosiowate ze wszystkich cosiów w świecie cosiów. Nie dziwne, ze nosząc w sobie takie brzemię, aż strach sobie pozwolić na odrobinę lenia, bo mogłoby to doprowadzić do nieznanych światu katastrof. Więc Miejska Mama Dnia Lenia nie ma. Ma za to nieustanne poczucie winy, że mogła by więcej, bo gdzieś tam na świecie są ideały, które potrafią.

Z Biblioteczki Mateczki


Stwory i Potwory to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy szukają odpowiedzi co tak na prawdę dudni w rurach kanalizacyjnych, kto podjada śmietanę w lodówce i czym grozi wpuszczenie Fleji i Zarazy do domu. Autorzy tropią niespodziewanych, a często również nieproszonych mieszkańców naszych domów i mieszkań. Do czytania dla rodziców i dla dzieci, zwłaszcza tych starszych.
Kontakt dla zainteresowanych: stworyipotwory@gmail.com

Grunt to podstawy

Wychowywanie dziecka to zderzenie dwóch kultur. I to zderzenie czołowe. Z jednej strony cały bagaż wyniesiony z domu mamy z drugiej, taty. Spory wczesnomałżeńskie to pikuś w porównaniu z dyskusjami jakie pojawiają się, kiedy rodzice zaczynają wychowywać swoją pociechę.
Sprawa nie dotyczy jedynie zasad zachowania przy stole, celebrowania świąt, religii czy rodzinnej nomenklatury. Kiedy pojawia się dziecko rozmowy schodzą na dużo niższe kulturowo, bardziej przyziemne poziomy, choć może nawet bardziej istotne, jak na przykład higiena. Bo w każdej rodzinie nadchodzi wreszcie czas usamodzielniania pieluchowego oseska i pojawia się nocnik, ustęp a także papier toaletowy, a tu, jak się okazuje, różne szkoły użycia. Bo można "na łopatę" i "na chusteczkę", czy z góry na dół czy z dołu na górę. I który sposób jest lepszy?
Tematem nie mniej emocjonującym jest wycieranie nosa. Jak to robić skutecznie i estetycznie? Czy po męsku czy po damsku? Jak myć ciało? Czy mydło szkodzi czy nie? Jak się wycierać - i tu opinii jest wiele.
A kiedy emocje już opadną, zakrzepłą krew zostanie usunięta ze ścian, a szyby wstawione na nowo, rodzic zdaje sobie sprawę z jak małych a zarazem istotnych rzeczy utkane jest jego własne życie. Na tym polega cała frajda rodzicielstwa - że to, co często do tej pory było przeźroczyste, niewidoczne wreszcie wypływa na wierzch.

03 lutego 2010

Moje, twoje, nasze

Mamy łyżka moja łyżką, mamy talerz tez mój, ciało mamy moje, maminy czas również, do mnie należy mamine łózko, usta, oczy, nawet maminy mąż. Moje, moje, moje!
W s z y s t k o m o j e!
Z przyrostem dziecka mama traci coraz więcej z siebie. Ukochane potomstwo dzień w dzień podgryza kolejne kawałki jej życia. A młode bywają żarłoczne i czego nie wezmą na litość to spróbują wyszarpać. Nie dasz? To wrzask. I choć mądrzy ludzie uczą, żeby stawiać na swoim, żeby wychowywać do szacunku i partnerstwa, ustanawiać granice, to bezcielesna matka chwieje się czasami w swoich postanowieniach i odpuszcza. Dla chwili ciszy, z powodu słabości, żeby smarkacza gołymi rękoma nie udusić. Skutki – opłakane. Drze się jeszcze bardziej. Dasz palec – odgryzie rękę. I takie kalekie mamy toczą się ze swoimi wózkami wypełnionymi pasożytami przez świat doprowadzając otoczenie do skrajnych emocji od współczucia po agresję.

Byle do wiosny

Chyba ze świecą szukać matki, którą cieszy zima w mieście. Matki, która z radością poświęca pół godziny na ubieranie w kolejne mrozochronne warstwy zirytowanego, coraz bardziej przegrzanego dziecka, pocąc się przy tym w butach i kurtce, po to by przez kolejną godzinę odmrażać sobie kolejno twarz, dłonie, kolana, pupę, a potem zgrabiałymi rękoma na tempo rozbierać przepocone, głodne, przesiusiane dziecko po spacerze. Trudno by znaleźć radosną mamę dzień w dzień kluczącą wśród metrowych zasp usypanych przez pługi śnieżne, zwłaszcza bezmyślnie zasypujące przejścia dla pieszych, tonącą po pas na nieodśnieżonych chodnikach, ześlizgującą się z przydomowych podjazdów dla wózków, o których dozorca nawet nie pomyśli żeby je solą posypać czy choćby odśnieżyć, ciągnącą i przepychającą na zmianę wózek po ścieżkach wydeptanych na dwie ludzkie nogi (30 cm) a nie na normalny wózek (60 cm). Matki mieszczuchy klucząc śnieżnymi wąwozami bacznie muszą uważać na pozostałości po leniwych i głupich właścicielach psów, którym do głowy nie przyjdzie, że odśnieżony teren ma służyć ludziom a nie ich sikającym i defekującym zwierzętom. A jeśli nawet – po swoim piesku warto by posprzątać. Miejskie matki z przerażeniem przechodzą przez kaniony bloków uskakując co i raz od śmiertelnej lawiny śnieżnej, lub co gorsza – lodowej, bo po co odśnieżać dachy i rynny, skoro kiedyś przecież śnieg stopnieje i przyjdzie wiosna.
Zresztą, po co się matkami przejmować, skoro mają siedzieć w domu z dziećmi i chronić je przed odmrożeniami. Mają zabawiać zanudzone, wyposzczone towarzysko dzieci, które z nadmiaru energii puszczają w ruch wszystko, co uda im się pochwycić, z głodu kolorów przemalowują ściany i meble pastelami, a z tęsknoty za przydomową górką starają się pozbawić życia skacząc na główkę ze stołu, regału czy wanny.
Miejska Mama dzień w dzień smętnie wygląda z ósmego piętra i z nadzieją patrzy na termometr. A na dole pusto. Żadnych wózków na horyzoncie. A po chwili dzwoni zapłakana siostra, że znów w zaspie zgubiła światła cofania i w ogóle nie ma gdzie zaparkować, bo wszędzie stoją unieruchomione samochody albo śnieżne góry, czekające na cieplejsze czasy. A zima w tym roku ma być długa....

Przeźroczystość

Dopiero człowiek, który się dusi, zdaje sobie sprawę jak istotne jest dla niego powietrze. Gdy sinieje charcząc i desperacko łapie oddech przypomina sobie o istotnym niebycie, który codziennie go otacza. Z dziećmi nie jest inaczej.
Każda matka czeka na to wyjątkowe potwierdzenie swojego macierzyństwa, kiedy pierworodne spojrzy na nią i powie dwie magiczne sylaby: ma – ma. Świadomie, rozumnie, ważąc ich ciężar. A co słyszy najczęściej? Ta-ta, tata, dada, ba-ba, limek, otek, ampa, iś! Ojciec, dziadek, babcia, brat, kot, a nawet lampa i ukochany miś dystansują już w momencie startu matczyny byt. Bo S Ą! A mama? Mamy nie być nie może, bo jest stale, oczywiście, codziennie. Bo na nią nie trzeba czekać, chyba że pójdzie do pracy, bo zamiast mamić czekoladką i zabawą serwuje zdrowoobrzydliwego brokuła z pakietem ćwiczeń, poganiając na spacer. Mamę się gryzie ze złości, smarka w nią nos, wyładowuje się na niej wszystkie frustracje, lęki, bóle. Fakt, lepiej się jej słuchać, bo konsekwencje sprzeciwu bywają przykre, ale z jakim tryumfem można złamać zakaz pod okiem zachwyconego tata, baba, dada? I co, podskoczysz mi?
Ale wystarczy matczyna ręka machająca papa i zamykające się drzwi a sylaba „ma” rośnie w gardle i nabiera monstrualnie rozpaczliwych kształtów. Bo obiadek nie jest podany jak zwykł był, bo inne ręce wkładają pieluchę, inny głos usypia i świat się nagle wali.
Miejska Mama pierwsze ma-ma usłyszała od Idealnego Taty, który został na ojcowskim dyżurze. Po przetrwanych tatowych godzinach, kiedy Młody został już uspokojony i uśpiony przez matkę, Idealny Tata raportował przebieg dnia: że nie jadł, że szukał, że nie był taki. Koszmar opieki nad wnukiem przeszła też Babcia i Ukochana Ciocia, do których dziecięce rączki się zawsze wyciągały.
Bynajmniej, nie jest to powód do dumy matczynej, a raczej poczucie klęski i osaczenia przez niespełna rocznego człowieka.