30 listopada 2009

Jak matka krowę przeoczyła

Zasypywane książkami o idealnych nianiach (patrz matkach, bo taka niania to matka zastępcza), artykułami ze zdjęciami matek-celebrytek, współczesne rodzicielki stawiają sobie wyzwania, którym za wszelką cenę chcą sprostać. A jak nie stawiają, to łapią doła, że one się nie spełniają i że innym to wychodzi a im nie. I kiedy tak łykają pokątnie leki antydepresyjne, łkają w rękawy koleżanek, czy wręcz przeciwnie - usiłują się wyrobić na zakrętach między aerobikiem, nauką języków, wizytą w galerii, sprzątaniem, praniem i temu podobnym rzeczom, które mają skutecznie odkleić z nich metkę matek-nierobów w tym wszystkim zdarza się im nie zauważyć własnych dzieci. A dzieci, niestety mają to w naturze, że lubią być zauważane i zauważane być powinny.
Miejska Mama tenże właśnie kardynalny błąd popełniła, i teraz spać po nocach nie może, bo ją wyrzuty sumienia zżerają.
Zaczęło się niewinnie od ustawiania kalendarza spotkań i zadań co tydzień. Zadziałało podręcznikowo: nie dość że Młody był wyspacerowany, zrehabilitowany, ba miał nawet organizowane domowe zajęcia rozwojowe rozpisywane na miesiąc z góry, to Miejska Mama miała czas co by zadbać o swoje ciało i ducha, nie zaniedbując przy tym domowych obowiązków wzorowej gospodyni oraz żony. Nic to, że zaczął jej dokuczać lekki zawrót głowy spowodowany przemęczeniem a zwłaszcza niewyspaniem, skoro i tak przewrócić się nie sposób, jak się człowiek wózka trzyma.
Zajęć przybywało, kalendarz się rozrastał, Młody chodził pod zegarek, pędząc co chwila samochodem, wózkiem czy na rękach do kolejnego punktu programu. Pobudka, śniadanie, spacer, lunch, nauka, ćwiczenia, obowiązkowe kilkanaście minut Cała Polska Czyta Dzieciom, kąpiel, bajka, sen, międzylądowanie i znów pobudka. Zasady są po to, żeby ich przestrzegać i dla buntowników miejsca na tym okręcie nie ma.
Miejska Mama chodziła dumna jak paw, chełpiąc się zorganizowaniem własnym
i zdyscyplinowanym dzieckiem. Do czasu.
Pierwszą rysą na portrecie idealnej matki stało się uzależnienie od niej syna. Młody dostawał dzikiej histerii jeśli w zasięgu wzroku nie było mamy. Cała rodzina, z Siostrą na czele, ruszyła na pomoc, dzielnie zastępując Miejską Mamę a wtedy Młody wrzeszczał, pluł i strzelał fochy. Nawet Idealny Tata zszedł łaskawie z piedestału swego ideału co by spędzić z Młodym Dzień Ojców i Synów.
Miejska Mama już się cieszyła, że zdołała zapobiec katastrofie wychowawczej, kiedy niespodziewanie dostała między oczy, i to bez znieczulania. Jej własny syn na kolanach ukochanej ciotki objawił nagle umiejętność jakiej po nim się nie śmiałą nawet spodziewać. Siostra, marnująca cenny czas współczesnej matki na przeglądanie książeczek i dywanowe zabawy ze swoimi synami, gardząca kalendarzem i uczulona na plany zapytała ukochanego siostrzeńca: gdzie jest krówka? Zrobiła to raz, drugi trzeci, do znudzenia, wskazując właściwą karykaturę krowy na obrazku. I w pewnym momencie, ku absolutnym osłupieniu Miejskiej Mamy u Młodego połączyły się obwody i z dumą wskazał cioci krowę! Sam! I tak nie po raz pierwszy zresztą Siostra - ukochana ciocia odkryła w siostrzeńcu możliwości, których istnienia zabiegana wokół siebie Miejska Mama nawet nie podejrzewała.

28 listopada 2009

Niegrzeczne matki

Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, Meine Damen und Herren i temu podobni, mamy zaszczyt, absolutną przyjemność,wybitną ochotę rozpisać konkurs nad konkursami, wyścig do nagrody, jakiego jeszcze nie widzieliście, nie słyszeliście, ba nawet w mediach o tym nie mówili. Szanowni Państwo oto rusza konkurs na niegrzeczne matki, paskudne matrony, aspołeczne rodzicielki, które nie potrafią własnych synów i córek wychować.
Dziecioroby przebrzydłe, których dzieci płaczą, kiedy ich nie widzą, które wyrywają zabawki rówieśnikom, nie uśmiechają się na rozkaz, nie jedzą nożem i widelcem w wieku żłobkowym, nie potrafią znaleźć w encyklopedii zwierząt, ptaków i owadów wojmiłka, mrzygłodka czy nawet pospolitego słonia. Lenie okrutne, które zamiast z potomstwem chadzać na zajęcia rozwijające, gwarantujące odpowiednie certyfikaty, zabierają je na spacer, czy do innych dzieciatych. Matki wyrodne, nie hołdujące tradycjom rodzinnym, nie wychowujące młodych Polaków w wierze właściwej, nie rozwijające języka wieszcza, czy co gorsza, nie dbające o przyszłość młodocianych, którym przyjdzie żyć kiedyś w wielojęzycznym świecie. Koszmary rodzicielskie, które zamiast uprzejmie porozmawiać przez telefon z sympatyczną panią w średniopodeszłym wieku wolą zająć się wrzeszczącym bachorem. Matki brudnych, hałaśliwych i ciekawskich istot, matki tarzające się, biegające, potargane, brodzące z dzieciarnią w kałużach, grzebiące patykiem w krzakach, matki karmiące dzieci fikcją, nie karmiące piersią, lub te które karmią za długo, zasypiające wtulone w dziecko, czy też bezduszne porzucające je w dziecięcych łóżeczkach, matki przegrzewające i wyziębiające, przekarmiające i głodzące. Kobiety niepokorne, pyskate, samodzielne, głuche na słuszne rady.
Tropcie je! Piętnujcie! Fotografujcie i przysyłajcie ich dane! Zasypmy je stosami przywołujących do porządku listów, wyklejmy ich podobiznami przystanki, dworce, galerie handlowe, kościoły, odbierzmy im dzieci i oddajmy je do sierocińców. Tam z pewnością, z dala od matek-potworów, będzie im lepiej.

Stowarzyszenie Wiedzących Najlepiej

26 listopada 2009

Życzyć co by zbyt dobrze nie życzyć

Świąteczny zegar tyka już w najlepsze, choć oficjalnie rusza dopiero za kilka dni, wiec dziś słów kilka o życzeniach. Słów ostrzegawczych, co by nie było.
Człowiek, istota omylna, jak już pod tą choinką wyląduje, jak się wzruszy, w nastroje powczówa, bo to i choinka pachnie i prezenty szeleszczą, i jakoś się tak miło na sercu robi, to i nie myśli co mówi. A mówi wiele, szczególnie jak rodzina na święta obrodziła. Nie sztuka jest życzyć z głębi serca najbliższym osobom, ale żeby tak oryginalnie i osobiście do dwudziestu krewnych, to już nieco gorzej, tym bardziej kiedy reszta już czeka, i głodna się niecierpliwi. Wiec plecie się trzy po trzy, co tylko ślina na język przyniesie i kanony społeczne podpowiadają: o wakacjach, powodzeniach, sukcesach zawodowych i milionowych dochodach. Tymczasem licho nie śpi i jak kogoś przydybie, to i najdziwniejsze życzenie spełnić się może.
Dajmy na to taki Totolotek. Miejska Mama niegdyś żarliwie sobie życzyła wygranej, ale jej przeszło po przeanalizowaniu konsekwencji potencjalnej wygranej. Włos się jeży i siwieje co biednego zwycięzce czeka, bo kiedy już przed oczami stanie wymarzone sześć zer zaczynają się iście milionowe problemy. Po pierwsze: co z takim majątkiem zrobić i dlaczego tyle państwu trzeba oddać. Może dom kupić. Tak, o domu marzyliśmy od dawna. Ale kiedy już stanie ze stu i jednym pokojem, garażem, basenem, jakuzzi to trzeba go ogrzać, zabezpieczyć i dbać. No dobrze, zawsze można ogrodnika wynająć i panią, co obejścia dogląda. A jak okradnie? Otruje, udusi, podpali?
Jak już dom stoi to wyjechać by można, gdzieś daleko, gdzie ciepło i lokalsi ciekawi. Ale jak wyjechać kiedy dom stoi, no przecież tak zostawić nie można. Bo kto podleje, nakarmi, popilnuje?
To może samochód wymarzony kupić? Taki co to jeździ w każdą pogodę i nawet mu się tylne drzwi nie zacinają? Ale gdzie tam! Zaraz na parking dodać trzeba, bo ograbią czy zarysują, a ten parking to z dziesięć minut od domu, to już metrem szybciej.
Wygraną można więc zainwestować, ale to już z pewnością skończy się psychoanalitykiem, kiedy świeżo upieczony milioner zaczynie śledzić wahania na giełdzie. Tak samo z własnym interesem: podatki, strajki, ubezpieczenia. A nie daj Boże, ktoś nieprzychylny majątku pozazdrości i najbliższych dla okupu porwie? Albo co gorsza, rodzina się dowie i sznureczkiem po prośbie zacznie spływać. A jak dać to ile i komu?
Problemy, problemy, problemy - Miejska Mama swego czasu z powodów projekcji ewentualnej wygranej spać po nocach nie mogła, więc przestała pomagać losowi i w nic nie gra.
To samo z żelaznym zestawem: zdrowia, szczęścia i sto lat. I męczy się potem taki staruszek, co mu ciało już na wiele nie pozwala, rodzina zapomniała, albo wręcz przeciwnie - niemal zagłaszcze, a przyjaciele dawno się przenieśli na lepszy świat. Co to za życie o smaku i zapachu apteki?
"Wielu ciekawych przygód" może stanąć przed oczami, kiedy na wymarzonej wycieczce, świeżo upieczony globtroter zawiśnie na jednym ręku nad przepaścią, albo spędzi upojne chwile w lokalnym szpitaliku z jakąś egzotyczną atrakcją w środku.
I można by tak jeszcze długo wyliczać. Dlatego, Miejska Mama na wszelki wypadek za dużo sobie nie życzy, bo i po co. Dobrze jest jak jest, a jak ma być lepiej, to będzie miła niespodzianka. I w tym roku pod choinką licytować się z bliźnimi nie zamierza. Tylko zwykłe, małe, codzienne radości i nic więcej. Dzięki temu zostanie jeszcze dużo miejsca na niespełnione, bezpieczne i bardzo przyjemne marzenia.

19 listopada 2009

Kurs na babcię

W zasadzie babcia, taka babcina babcia, to gatunek wymarły. Z trudem dziś szukać srebrnego koka, zgarbionej sylwetki, okularów w rogowej oprawie i bezgranicznej cierpliwości i czasu poświęconego najmłodszym. Dzisiejsze babcie to w dużej części kobiety w sile wieku, często pracujące, które bez trudu potrafią sobie wyobrazić lepszy sposób spędzenia wolnego czasu niż niańcząc wnuczęta. Niemniej i współczesna babcia potrafi. Jeśli tylko chce.
Babcią się nie zostaje od tak. Nie wystarczy zainwestować robiąc sobie dziecko i cierpliwie odczekać aż młode będą miały młode. Do babciności się dojrzewa, choć nie zawsze.
Niestety są babcie, które o wnukach wolą nie pamiętać, zapominają zapytać, niechętnie chcą oglądać. Babcie, którym o tym, że są babciami przypomina się pod koniec stycznia, kiedy to media z barku innych tematów otrąbią Dzień Babci, więc warto upomnieć się o prezent, albo i laurkę. To babcie, które po dostaniu wyślinionego i wymiętego, nabazgranego z wielkim wysiłkiem i zaangażowaniem rysunku czują się urażone, że bez podpisu i wyraźnego adresata. Co, pisać nie umie? To niech się nauczy! I gdzie czekoladki? A w zasadzie to kim ty chłopczyku jesteś? A tak, rzeczywiście, nawet podobny do tego mojego. Jak ja byłam matką, to były czasy. Mój syneczek był taki śliczniutki, a jak potrafił mówić, zdolne dziecko, kochane, szkoda że się ożenił, no trudno, i jeszcze to dziecko, weźcie go ode mnie, bo krzyczy, pluje, brudzi. Nie wychowany taki, no kto by widział żeby tak się zachowywało dziewięciomiesięczne dziecko. Na ręce go weźcie, czy co. Pa pa, do zobaczenia w przyszłym roku. Jak dożyję.
Na drugim biegunie są babcie maksymalistki. Nie dość, że własne dzieci odchowały, to mają jeszcze parę i zacięcie do wychowania kolejnych pokoleń. Te babcie są jedynymi dyspozytorkami wszelkiej wiedzy od dzieciach. Tylko one wiedzą jak się nimi opiekować oraz jak powinny się zachowywać ich matki. Babcie totalne pojawiają się i znikają w sobie odpowiednim czasie, ale kiedy są stają się absolutem: zawsze, wszędzie, dużo.
Fakt, ubiorą, nakarmią, nawet prezent przyniosą czy dziecko przechowają, ale co się biedna matka potem nasłucha, to już babci satysfakcja.
Ciekawe, że te wyżej wymienione typy cierpią na przewlekłą amnezję. Nie mogą sobie jakoś przypomnieć, że też były matkami. Że mogły pracować, bawić się, wypoczywać bo zawsze w odwodzie były matka z teściową, służące pomocą i radą, dobrym słowem. Babcie te częstokroć zapominają jak pomstowały na swoich rodziców, że się wtrącają, że są zachowawczy, że się nie mogą nagiąć do współczesnych czasów, że nie poświęcają wnukom właściwej uwagi.
Dlatego Miejska Mama już dziś postuluje - drogie matki, uczcie się na złych lub dobrych przykładach babć Waszych dzieci i kiedy same zostaniecie babciami bądźcie nimi na całego! Bo ideałem może być każda, jeśli się tylko troszeczkę postara. Idealna babcia doradza ale nie narzuca się, jest, kiedy ją poproszą, czuwa, lecz z daleka, gotowa w każdej chwili popędzić do swoich pupilów. To babcia namacalna, nie z fotografii czy opowieści, babcia co do przedszkola odprowadzi i na wywiadówkę w zastępstwie pójdzie, może i lepiej, bo po swojemu sprawę załatwi, nie donosząc rodzicom, choć zgodnie z ich linią programową. Babcia, która oprócz rozpuszczania wnuków gotowa jest przemęczyć się i pomóc w ich wychowaniu. Prawdziwa podpora i partnerka matki. Taka babcia to prawdziwy skarb i rarytas, o który należy dbać bo to towar deficytowy.
A co najważniejsze - istnieje.

Wyjątkowe chwile

Każda matka na to czeka. Od rana planuje, zastanawia się - jak będzie. W myślach testuje rozważa różne możliwości, rozsmakowując się nimi. Niecierpliwie zerka na zegar, który za nic nie chce przyspieszyć. Jedenasta, pierwsza, czwarta, szósta, jeszcze tylko godzinka, dwie i jest! Pora kładzenia najmłodszych spać! Czas Matki.
Sposobów na Matczyne Chwile jest tyle co matek. Zaczyna się od kąpieli - prawdziwy rarytas. Bo jeżeli dziecko nie ma fobii związanej z wodą, chwile spędzone w wannie będą dla niego przyjemnością. Tym samym dla matki. Można dziecko nadzorować osobiście, wówczas, jak w przypadku Miejskiej Mamy po wyszorowaniu wszystkich brudonośnych miejsc ciała Młodego, kiedy bąble piany rozkosznie suną w kierunku sufitu, a Młody wydaje z siebie radosne okrzyki przerywane próbami podtopienia, jest laba. Miejska Mama rozciągnięta na specjalnie przygotowanej przez Idealnego Tatę ławie delektuje się lekturą, buszuje po internecie na laptopie, czy po prostu - wreszcie ma czas dla swojego ciała.
Innym rozwiązaniem jest podrzucenie dzieci do kąpieli ojcu. Zysk podwójny - i dla ducha i dla ciała, które choć przez chwile nie musi być czujne. I tu pomysłów jest bez liku - od twórczego wyżywania się w samotności w kuchni celem nakarmienia rodziny, przez nadrobienie zaległości listowo-informacyjnych, aż po banalną, ale jakże potrzebną drzemkę.
Wypucowane, zrelaksowane potomstwo ląduje w łóżeczkach, z których mniej lub bardziej chętnie zamierza skorzystać. Ale to nie problem, bo młode prędzej czy później i tak padną zmęczone całodziennym dręczeniem matek i świata po czym nastąpi rozkoszny spokój
z rzadka tylko przerywany próbami wybudzenia. Jeżeli tylko ojciec potomstwa okaże się być wyrozumiały, wieczór może być bardzo udany. Nie ważne czy spędzony poza domem, w łóżku, czy jakkolwiek inaczej. Ważne że jest.

17 listopada 2009

Świąteczna gorączka

Że wcześnie? Bynajmniej! Jak tylko na cmentarzach komunalnych dogaśnie ostatni znicz postawiony tam pierwszego listopada, a z liściastych drzew pozostaną już tylko drzewa, zaczyna się Świąteczna Gorączka. I nie ogranicza się ona wyłącznie do supermarketów, kin i świata reklamy. Prawdziwe świąteczne szaleństwo toczy się w naszych domach, a dokładniej - na liniach telefonicznych.
Problem jest dość banalny: i mąż i żona mają rodziców, ci z kolei też zwykle jeszcze mają rodziców, którzy oprócz rzeczonych rodziców rodziców mają jeszcze często inne dzieci.
W pokoleniu przykładowych małżonków ten sam problem. Zatem i rodzina męża i rodzina żony chce spędzić razem święta. Razem, czyli osobno, bez drugiej części rodziny. Po bożemu, czyli tak jak w naszej Prawdziwie Polskiej Rodzinie z dziada pradziada się świętowało. Nie szkodzi, że nie z dziada pradziada, a od czasu kiedy do rodziny wszedł wujek Zygmunt, a w zasadzie od momentu jak Zosia wyszła za Marcina - nie ważne! Nasze tradycje są lepsze niż ich tradycje i lepiej z nimi się nie łączyć.
Ale, kiedy duża rodzina, połączona seniorami zamierza jednak świętować razem zaczynają się prawdziwe kłopoty. Po pierwsze, już samo posadzenie obok siebie niemal dwudziestu osób w polskim budownictwie jest wyzwaniem. Ale nie jedynym, bo od tego gdzie ważniejsze jest jak, bo w ramach kochającej rodziny, która lojalnie stawia się na każdym rodzinnym pogrzebie (nic dziwnego, stypy w Polsce mają piękną tradycję) animozje rosną jak drożdże w cieple. Więc wuja nie można posadzić przy ciotce, dziadka przy jego siostrze, a kuzynki najlepiej w oddzielnych pomieszczeniach, bo tak się biedaczki nie cierpią.
Po drugie, pierwsza gwiazdka, czyli moment powszechnie uważany za początek wigilijnej wieczerzy, to pojęcie umowne. Znaczy się, trzeba wyznaczyć godzinę spotkania, którą dopasuje się do około dziesięciu par, z których część "zalicza" w ciągu tego wieczoru jeszcze kilka kolacji, część ma dzieci, które wypadałoby punktualnie położyć spać (jakby Wigilia była codziennie), a najstarsi muszą koniecznie zrobić przerwę na telewizyjne wiadomości, bo nie daj Boże, świat się nagle skończy, a oni się o tym nie dowiedzą.
Trzeci problem, który w znaczący sposób raduje firmy telekomunikacyjne przyczyniając się do znacznego przekroczenia abonamentu, to wypas: gastronomiczno-prezentowy. Kto komu co ma kupić? Oddzielnie czy kolegialnie, zrzuta na jednego? Kto kupuje? Ale on się nie ucieszy! Jej to zawsze trudno coś podarować! Daliśmy to trzy lata temu? A może za tanie? Jedźmy dzisiaj, bo wykupią! Sądząc po sklepowych ofertach i tematach rozmów, gdyby nie kolorowe paczki pod choinką święta nie miały by racji bytu. Bo po co? A no, oczywiście - dla wyżery! W ten wyjątkowy wieczór, jako że wieczerza postna, stół musi się uginać, lodówka ma być zapchana, żeby za kilka dni sąsiedzi mogli z zazdrością patrzeć jak skrzynki resztek lądują w śmietniku. Do kolejek! do kuchni!, na bazary z siatami, do utraty tchu!
Kolejny szkopuł w tym, że cała rodzina zamierza przyrządzić to samo danie, bo każdy robi je najlepiej. Ale o zgrozo, co będzie kiedy ryba po grecku od strony siostry spotka się z ryba po grecku od strony brata? Więc może lepiej nie podać? Może schować ? Nie, lepiej wciskać kit że obie równie piękne i udane, a na boku ocenić skalą telewizyjnych kucharzy.
Zatem dzwoni rodzina po sobie, mąci, skłóca, stresuje się, żeby we właściwej chwili siąść naburmuszona, zmęczona i zniechęcona do wspólnego wigilijnego stołu. Jednego można być pewnym, nawet w przypadku siarczystych mrozów kable telefoniczne nie zamarzną, rozgrzewać je będzie do czerwoności świąteczna gorączka.

15 listopada 2009

Trzecia płeć

Być kobieta, być kobietą...pytanie, jak czuć się kobietą kiedy macierzyństwo dzień w dzień dawną kobiecość nadgryza, a społeczeństwo kobietę-matkę wtłacza systematycznie w zlepek ideologiczno-gloryfikacyjno-patriotyczno-utylitarny, którego konsekwencje boleśnie daje odczuć. Zatem kobieta z dzieckiem nie może: rozwieść się (choćby mąż bił, zdradzał, molestował psychicznie) - wiadomo, ze względu na dobro dziecka. Nawet przytłoczona rzeczywistością matka nie może rzucić wszystkiego w diabły i wyjechać - bo co z dzieckiem (które ma zwykle ojca, ciotki, babki i ich męskie odpowiedniki). Społeczeństwo radośnie zlinczuje kobietę - matkę za romans, oddanie się życiowej pasji, nawet w postaci pracy (wyrodna matka, nie kocha, tylko wykupuje miłość), rozpustę podróży (opcjonalnie matka nieodpowiedzialna, matka egoistka, i po co ona sobie to dziecko robiła) i inne przyjemności, za które kobietom bezdzietnym nikt głowy nie urwie, co najwyżej palcem pogrozi, a może nawet doceni.
Porządna matka nie stroi się w modowe piórka, nie wozi się po imprezach, no bo dla kogo ma się stroić, skoro potomstwo jest, to i chłop zapewne też. Niech baba w domu siedzi i weki wygotowuje. Do cioteczek na herbatki z dzieckiem chadza, tylko żeby jak człowiek się ubrała. Niech wysłucha jak innym matkom ciężko było, bo w kolejkach stały i nic w sklepach nie było, a teraz to się młodym w głowach poprzewracało. Prawdziwa matka wie, że wyszaleć to się mogła przed ciążą. Że jak się ma dzieci to się je ma, a jak się nie podoba, to trzeba było wcześniej o tym myśleć.
Obwarowane zakazami matki mogą w końcu, na własne nieszczęście, przestać myśleć o sobie jako o równowartościowych kobietach. Przykładnie godzą się wtłoczyć w wybitną rolę matrony. Niegdysiejsze pogromczynie męskich serc po miesiącach w upaćkanych mlekiem bluzkach, wysysania ich kształtnych piersi, obśliniania i podgryzania każdej dostępnej powierzchni ciała przez kochane potomstwo, kobiety-matki przestają wierzyć w swój czar i seksapil. Przyzwyczajone do przedciążowych spojrzeń kolegów z pracy oblepiających ich biusty, pośladki, łydki boją się czy ktoś je jeszcze zobaczy zza stosów pieluch, zabawek, słoiczków oraz przedszkolnych wyprawek. Czy lepka plama na spódnicy w kształcie rączki zdyskwalifikuje ją w rankingu windowo - biurowym? Czy zdjęcie dzieci na biurku nie pozbawi jej miejsca w kolejce po awans? Bo po co jej, skoro jest matką.
Na szczęście mądrzejsza od ludzi jest natura, która obdziela każdą panią po równo: matka czy nie matka potencjalnie ma rodzić potomstwo. Feromony wydzielają się więc u wszystkich, jajeczka dojrzewają i wreszcie po kilku miesiącach od porodu również kobieta-matka ma namacalne prawo czuć się stuprocentową kobietą. Z paczką nospy i czekoladą pod ręką.

13 listopada 2009

Urlop dla matki?

Przepis jest prosty: dziecko należy wsadzić do samochodu, taksówki, autobusu, pociągu, czy jakiegokolwiek innego środka transportu i zawieść do babci, dziadka, cioci, wuja, lub wynajętej opiekunki, która się nim zaopiekuje. Do dziecka należy dodać: odpowiedni ekwipunek, listę namiarów na rodziców (najlepiej z dokładną mapą), awaryjnych opiekunów, lekarzy i szczegółową rozpiskę, co kiedy i dlaczego. Na koniec buzi w czoło, głęboki oddech, błagalno-przepraszalne spojrzenie na tymczasowych rodziców i w drogę! Na wymarzoną imprezę do białego rana, upragniony weekend we dwoje, tydzień na łajbie opcjonalnie w hotelu nad atrakcyjnym morzem czy kilkutygodniową przygodę w nieznanym. Proste? No właśnie! Teoria łatwo przyswajalna, choć ciężka do wprowadzenia w życie, bo:
a. nie każdy dysponuje wystarczającym (a zwłaszcza chętnym) zapleczem rodzinno-znajomym, ewentualnie finansowym,
b. nie każde dziecko da się zostawić,
c. wyrzuty sumienia wrodzone czy wmawiane mogą zepsuć najpiękniejsze sny.

Miejska Mama po osiemnastu miesiącach spędzonych z Młodym samobieżnym
i ciążowym jak dżdżu pragnęła wakacji. Tydzień nad rodzimym morzem owszem wzmocnił więzi Tatowo-Synowe i dał całej rodzinie mnóstwo zabawy, ale o odkręceniu się maminym raczej mowy być nie mogło. Codziennie ta sama kaszka o tej samej porze, te same ćwiczenia, rozkład dnia. Tyle, że plenery różne.
W dodatku Idealny Tata, niegdyś Wyłączny Mąż, teraz widywany w przelocie, zdziczał nieco w okresie ojcostwa i przydałaby mu się kobieca ręka, niekoniecznie pachnąca pupnym kremem i posypką. Zresztą niewielu facetów wytrzymuje konkurencję we własnym łóżku.
Cel podróży został wyznaczony: wystarczająco daleki żeby ciężko było wrócić, ale żeby było to możliwe w przypadku Totalnej Awarii, odpowiednio dziko i niecodziennie, żeby zatęsknić z powrotem za kaszkowo-pieluchową codziennością. Ba, nawet fundusze od biedy by się znalazły.
Problem w tym, czy można być Złym Rodzicem, Matką, Ojcem podrzuconego dziecka, innymi słowy Hedonistyczno-Egoistyczno-Indywidualnościowym Tworem Współczesnego Społeczeństwa.
Fakt, Młody w dzikościach egzotyki mógłby się całkiem dobrze odnaleźć. Przecież po drugiej stronie globu też rodzą dzieci i nawet je wychowują. Co więcej, bytność z dzieckiem w podróży mogłaby dodać nieco smaku i sama w sobie byłaby już przygodą. Miejska Mama oczyma wyobraźni już widziała opowieści o Wielkich Zagrożeniach, którym podróżując z dzieckiem dała radę sprostać.
Z drugiej jednak strony tropikalne choroby bywają wredne, zimny chów europejski to chowanie w puchu w niektórych szerokościach geograficznych, a ciągłe zmiany nie do końca mogą przynieść Młodemu rozrywkę. Krótko mówiąc, osiem godzin samolotem w te i nazad, godziny spędzone w obskurnych pociągach, zdezelowanych autobusach, rikszach, brudnych dworcach, jadłodajniach i miejscach noclegowych nie tylko u Miejskiej Mamy mogłyby wywołać wątpliwości. Pozostaje jeszcze kwestia uszczęśliwionej ciotki w postaci Siostry i babci Młodego, którym rozkosznie postanowiono podrzucić półtoraroczne dziecko.
I tak źle i tak nie dobrze. Wybrać jednak będzie trzeba, zanim codzienność dziecięca zmieni codzienność matczyną w kraje trzeciego świata.

07 listopada 2009

Wolność? Tylko dla wybranych

Każda z mam czeka na ten moment, a kiedy już nastąpi zastanawia się, kiedy to się do cholery skończy. Pierwszy przewrót, pierwszy pełz, pierwszy krok- milowe osiągnięcie potomstwa,wydarzenie na skalę lądowania człowieka na księżycu, powód wymiany informacyjnej z całą rodziną w drastyczny sposób ogranicza wolność matki. Bo od tej chwili nie wystarczy już przewijać, karmić, kąpać, zabawiać. Teraz liczy się szybkość, sprawność manewrowa: kto pierwszy doścignie: krańca kanapy, kontaktu, kabla, kota, szuflady, otwartej skrzyni z narzędziami, rury odpływowej, komputera, i wielu innych rzeczy, o które do tej pory uważane były przez domowników za względnie bezpieczne, jeśli wręcz niewidzialne. Żeby przetrwać z mobilnym dzieckiem nie wystarczy logistyka, liczy się refleks i spryt przewidywania, co nasze kochanie postanowi tym razem pożreć, z czego chce spaść i gdzie zamierza ulokować swoje zwinne łapki. Przyda się umiejętność szybkiego dotarcia do kranu z zimną wodą, apteczki, pogotowia, środków uspokajających dla matki, czy choćby butelki wina, co by uspokoić rozedrgane macierzyńskie ręce (byle nie przesadzać, bo wstawiona matka ma spowolnione reakcje). Nie zaszkodzi powiesić w widocznym miejscu listy telefonów alarmowych, z psychoterapeutą dla matki na pierwszej pozycji.
Nie da się ukryć, sytuację utrudnia euforia, której dostają dzieci po uzyskaniu umiejętności motorycznych. Ich siły są niespożyte, apetyt na przygody niewyczerpany, entuzjazm odkrywcy przeogromny, a osiągana prędkość zadziwiająca jak na tak małe stworzenia.
Miejska Mama przez dziewięć miesięcy dzielnie stawiła czoła nieprzespanym nocą. Z uśmiechem na ustach i nieustanna cierpliwością przeszła przez pierwszą chorobę, ząbkowanie, rehabilitacje, pierwsze bunty. Dumna z siebie oczarowywała otoczenie poziomem organizacji i samopoczuciem. Do czasu. Po niecałym tygodniu prób nadążania za pełzającym Młodym była bliska załamania nerwowego. Łzy gromadziły się w oczach, kiedy nerwowo zerkała na nadciągający kataklizm w postaci jej syna. W stresie obgryzała paznokcie kiedy po kilku godzinach okrzyków zdobywcy w domu zapadała cisza. Nie oznaczała ona bynajmniej snu Młodego. Brak dźwięku zazwyczaj zwiastował kłopoty. Pytaniem pozostawało jedynie co tym razem i czy to przeżył. Na marginesie pozostawało sprzątnąć porozbijane skorupy, połamane plastiki, wygięte rury, rozsypaną ziemię.
Wieczorem nie było cienia szansy na lekturę czy prace własne. Miejska Mama, z szarą masą zamiast mózgu, była w stanie tylko zalec w kąpieli z nadzieją, że ten mały potwór się nie obudzi, a jeśli nawet, to zapomni że ma matkę i przyciągnie do siebie Idealnego Tatę. Dziecko przecież też ma prawo do ojca, prawda?

03 listopada 2009

Dmuchać na zimne

Prawdziwą fortunę zbije ten, kto wymyśli specjalny matczyny termometr. Urządzenie takie, zapewne skomplikowanego mechanizmu, powinno dopasowywać temperaturę zewnętrzną do preferowanej odzieży spacerowej, uwzględniając oczywiście wiek dziecka. Z powodu aktualnego braku takiego meteocudu w godzinach spacerowych umysły matek parują z przeciążenia . Przegrzać - niedobrze, wyziębić - jeszcze gorzej. Jako złoty środek podawany jest przepis na cebulkę, który jednakowoż często kończy się utratą poszczególnych elementów odzieży zgubionych gdzieś między placem zabaw a parkiem. Matka więc kombinuje, jak może: zerka na termometr, pogodynkę w internecie, wychodzi na balkon, postoi, zaziębi się, wraca, rozbiera się ubiera, młode krzyczą bo mają dość czekania, albo wrzeszczą bo wracają pośpiesznie z klatki żeby się docieplić lub odwarstwić. Spacerowe skaranie boskie.
I nie daj boże wejść do sklepu, metra, autobusu - matka zdana na pocący się kark dziecka, lub jego lodowate dłonie rozbiera, odkrywa, upycha po wózku, kieszeniach i torbach szaliki, czapki, rękawiczki, kocyki. Sama czerwona, zgotowana, ledwo w sweterku i lekkim płaszczyku, bo się zgrzała popychając wózek.
Kłopot temperaturowy niestety nie ogranicza się do spacerowania. Pokoje dziecięce są wietrzone i dogrzewane, dzieci przykrywane i odkrywane, żeby w nocy nie zmieniły się w wieczną zmarzlinę, bo a nóż się obudzą. Poradniki radzą - dwadzieścia dwa stopnie i ani kreseczki więcej, a tymczasem dla jednego za dużo, drugiemu za mało. Jeszcze gorzej z temperaturą wody do kąpieli. Niemal aptekarskie dolewanie zimnej wody z obawy przed ugotowaniem niemowlęcia niejednemu ojcu przysporzyło już wrzodów żołądka.
Miejska Mama kryzys okołospacerowy obchodzi, od dziewięciu miesięcy dzwoniąc do własnej patki i pytając w co ubrać Młodego. A jak i to źródło jest niewiarygodne - wystarczy zerknąć za okno do wózków, które toczą się kilka pięter niżej.

Wstydliwe sprawy

Tylko matczyny wstyd może chyba bardziej świecić od łuny lampek cmentarnych w Wszystkich Świętych. Ale co ma zrobić biedna matka, jak nie spalić się ze wstydu, marząc, żeby ziemia się rozstąpiła a ona mogła efektownie zapaść się pod nią (ze względu na miejsce byłoby to nawet odpowiednie), jeżeli jej najmłodsza latorośl wkracza na teren rodzinnej nekropolii, rozgląda się, zastanawia, po czym zaczyna na całe gardło wrzeszczeć: sto lat, sto lat, sto lat! Viko i SznilLa bardzo wcześnie połączyli świeczki na torcie, śpiewanie sto lat i prezenty w jedno i teraz na widok zapalonych lampek z radością rozglądają się za jubilatem, mając cichą nadzieję, że to oni sami.
Cóż, każda matka ma takie chwile kiedy z całych sił marzy, żeby ich dzieci nikt nie usłyszał, nikt nie zauważył, żeby ot tak, rozpłynęły się w słodkim niebycie a fraza: - To nie ciocia, to ropucha - nie dźwięczała tak donośnie w uszach kilkunastu szacownych gości, którzy przyszli winszować dziewięćdziesiąte urodziny nestorki rodu. Nikt za żadne skarby nie zamieni się z matką, której ukochany synek, wzór cnót i zalet, o jaki czyściutki i uczesany, konspiracyjnym szeptem zelektryzuje biesiadników uwagą: - dziadek to ten gruby pan w okularach, babcia brzydko pachnie, nie lubię cioci itd.
Literatura fachowa doradza, żeby uważać co mówi czy robi się przy dzieciach, ale pomysłowość nieletnia jest wielkiej miary i nie sposób przewidzieć co własnemu czy cudzemu potomstwu strzeli do głowy, albo czego ciekawego nauczyło się od rówieśników w ramach zbiorowej edukacji.