03 stycznia 2011

Raz, dwa....trzy...

Planowanie dziecka to wewnętrzna walka: rozsądku z emocjami, egoizmu i wygodnictwa z potrzebą rodzicielstwa. Liczone są pieniądze, lata bez pracy, stracone wakacje, albo sporządzane listy kwalifikacji odpowiedniej opiekunki. Przyszli rodzice pod lupę biorą obecne dochody, sytuację na rynku pracy, rodzinne zaplecze ale i koleżanki, które właśnie zaszły w ciążę i może będzie łatwiej. Na szali kładzie się sterty argumentów za i przeciw, waży się, mierzy, podejmuje decyzję, potem się z niej wycofuje, bo ktoś się przestraszył, lub jakiś czynnik uległ nagle zmianie, grożąc sukcesowi całego projektu.

Wreszcie – udało się! Potomek nr 1 w mniej lub bardziej planowy sposób przychodzi na świat. Warunki nie zawsze optymalne, ale radzić sobie trzeba. Karmienie, przewijanie, przemeblowanie, kiedy młode zaczyna raczkować, kolejne kiedy zaczyna chodzić. Pieluchy, ubranka, pierwszy rowerek, basen, zajęcia dla najmłodszych – do wyboru do koloru zależnie od kieszeni. Macierzyński, wychowawczy, albo tułaczka: dom-żłobek-praca -żłobek-dom lub czułe całusy i machanie do zamykającej drzwi niani, która ma nadzieję, że rodzic punktualnie wróci do dziecka.

Uffff...daliśmy rade. Zrealizowany projekt dziecko, szczęśliwie można dopisać do listy sukcesów. Co dalej? Robić nr 2 czy nie robić? A co z nr 3? Niby łatwiej, bo wiadomo z czym się to je, ale ponieważ wiadomo, to i człowiek zdaje sobie sprawę z przykrych konsekwencji: nieprzespane noce, wydatki, uciążliwości ciążowe, ograniczenie, nuda, spadek wartości itd. Oczywiście, frajdy może być co niemiara, nowych doznań, emocji. Dwoje dzieci zawsze będzie miało już rodzinę, łatwiej im będzie iść przez życie, a i na starość jakoś raźniej. Argumentów za jest tyle samo co przeciw, a zdecydować się jakoś tak trudniej. Zdroworozsądkowe myślenie przypomina cały czas o obowiązkach wobec dzieci, egoizm własny wyrywa się żeby zawalczyć o siebie, a koleżanki, które robią już kolejny rok kariery tylko przyprawiają o niestrawność i wyrzuty sumienia. No i wolność...

Na jednym z portali dla wielodzietnych, dla których życie zaczyna się po trzecim porodzie, ostatnio aż kipiało od oskarżeń rodziców jedynaków, już nie mówiąc od bezdzietnych parach. Że egoiści, materialiści, hedoniści dbający jedynie o własną karierę, dom z jacuzzi i samochód 4x4, najnowszy rocznik, do jazdy po zakorkowanej Warszawie. Nieliczni przedstawiciele, których dyskusja dopadła na etapie dwójki dzieci usiłowali się tłumaczyć, czemu nie idą za ciosem. Dziwne to wszystko było, czarno-białe, wręcz żenujące. Bo bezdzietni zarzucali tym od gromadki dzieci, że dziecioroby, co na państwie żerują, że margines jakiś (Miejska Mama zna kilka rodzin wielodzietnych. Zwykle dobrze sytuowanych. Często z tak zwanej elity intelektualnej.). Ideologiczni fabrykanci rodzinni odgryzali się egoistom i biedakom, przeżartym zgnilizną moralną, a ci od parki musieli się bronić przed ciosami jednych i drugich, bo żadnej strony nie mogli zadowolić.

A przecież to proste: szczęśliwe dzieci szczęśliwych rodziców. I każdemu według potrzeb – 0-1-2,3 itd. Dziecko łatwo zrobić, trudno o nim zdecydować. Ale kiedy już się pojawi, ważne, żeby było kochane i pielęgnowane. Nie oszukujmy się, możliwości biologiczne są jakie są, karierę można odroczyć, choć ryzyko jest zawsze: być może drugiej takiej szansy już nie będzie. Pytanie: czego będzie bardziej brakować, kiedy pięćdziesiąta wiosna będzie na karku. Miejska Mama idzie za ciosem.

2 komentarze:

  1. Super, MM! z doswiadczenia - mam 2, a czego drugie konczy 11 m-cy - latwo nie jest, ale warto...

    OdpowiedzUsuń