25 marca 2012

Z reki do ręki

Z rzeczami dla dzieci jest tak: najpierw jest ich za mało, potem za dużo, wyrzucić szkoda, zostawić w domu nie ma gdzie. Coś kapnie od koleżanki, paczka przyjedzie od siostry, kolega podrzuci pół szafy jedynaka. W międzyczasie babcia wykupi cały dział damski na wyprzedaży, kuzynka paczkę z Zachodu przyśle. Szmat będzie po sufit. A potem pójdą dalej. Do brata, siostry kolegi, sąsiadki z naprzeciwka. Bo ubranka dziecięce to rzecz przechodnia.

Z zasobów rodzicielskiego portfela wydłużające się w ekspresowym tempie ciałka trudno okryć. Pół metra szmatki za pięćdziesiąt złotych rzecz to zwyczajna. Kupione to oczywiście wybrane– za gotówkę czy plastik, masz własną wersję Victorii Beckham, jej męża albo innej chodzącej marki. Dostane to ruletka. Wszystko zależy jakie gusta mieli poprzedni właściciele otrzymanej garderoby. Ale rzadko zdarza się, żeby nie można było skompletować garderoby „na miarę”. Zresztą, bez przesady.

Ubranka dziecięce są tylko na chwilę. Miejska Mama pilnuje, żeby syn miał rzeczy na wyrost, bo te w akuratnym rozmiarze nie wiedzieć kiedy robią się za krótkie. I świeci Młody kostkami na placu zabaw, choć spodnie noszone dwa tygodnie. Rzadko zdarza się, żeby całą zawartość szafy zdążyć na dziecko włożyć.

Ciułanie rzeczy sensu nie ma. Pudeł, toreb wciąż przyrasta, nie wiadomo gdzie upychać. W końcu w akcie desperacji rodzic cały majdan wyrzuca. A szkoda. Niech idą ubrania od razu w świat, do nowych właścicieli. Na zapas nie ma co gromadzić. Bo kiedy pojawi się kolejne dziecko rzeczy i tak same znajdą do niego drogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz